Rolnik w krainie absurdów. Od Zielonego nie-Ładu po dopłaty, które trafią nie tylko do rolników
Tego artykułu nie było w planach. Chciałem spotkać się z rolnikami, żeby porozmawiać o tym, jaki wpływ na ich gospodarstwa będą miały rosnące ceny nawozów. Okazało się, że drożyzna, z którą borykają się rolnicy, będzie mieć wpływ również na nas – konsumentów. Piszę o tym w artykule „Rosnące ceny nawozów stawiają rolników przed dramatycznym wyborem: zadłużyć się w ciemno czy wyjałowić ziemię?”. Jednak przy okazji dowiedziałem się od rolników takich rzeczy, że w głowie kołatały mi się trzy pytania: „jak to możliwe?”, „kto na to pozwala?” i... „jak długo rolnicy będą to wszystko znosić? Ale po kolei.
Zielony (nie)Ład
Franciszek Pipperek, rolnik z Brzeźnicy w powiecie raciborskim, nie zostawia suchej nitki na europejskim „Zielonym Ładzie”. To zbiór rozwiązań, które mają przyczynić się do ochrony środowiska naturalnego. Zazwyczaj kojarzymy go z sektorem energetycznym, ale zakłada on również daleko idące zmiany w rolnictwie. – Mamy docelowo stosować 50% mniej środków ochrony roślin i 25% mniej nawozów sztucznych, które rzekomo zanieczyszczają wody. Tylko powiedzmy sobie szczerze: w 2019 roku była susza, woda z pól nie spływała, a rzeki były tak samo zanieczyszczone. Dlaczego nikt nie pochylił się nad tym problemem uczciwie? Lepiej jest założyć, że to rolnicy zatruwają i koniec. A rzeczywistość jest taka, że szamba nie są pobudowane, oczyszczalnie ścieków nie działają jak powinny i z tego bierze się zanieczyszczenie wód – twierdzi Franciszek Pipperek.
Rolnik podkreśla, że ograniczenie nawożenia doprowadzi do wyjałowienia gleby. Natomiast ograniczenie stosowania środków ochrony roślin sprawi, że produkty roślinne nie będą nadawać się nawet na paszę dla zwierząt. – Jeśli pszenica nie będzie pryskana na szkodniki i choroby, jeśli nie dostanie odpowiedniej ilości azotu, to w najlepszym wypadku będzie nadawać się na paszę, a możliwe, że nawet nie i trzeba będzie ją spalić. Bo zwierzęta nie mogą jeść wszystkiego – mykotoksyny mogą powodować u zwierząt choroby i poronienia – przekonuje Franciszek Pipperek.
Gdy sami nie będziemy w stanie siebie wyżywić, będziemy zmuszeni importować żywność z Argentyny, Ukrainy oraz innych krajów. Tyle że w tych państwach obowiązują zupełnie inne standardy rolnictwa. – Tam jest GMO. Tam się pryska tym, co u nas już dawno jest zabronione. W hodowli stosuje się antybiotyki i hormony, które w Europie zostały już wycofane. Idea jest taka, żeby żywność była lepsza, ale praktycznie będzie po prostu gorsza – przewiduje Franciszek Pipperek.
Wyśrubowane przepisy – polska specjalność
Nasi rozmówcy obawiają się też, że polskie przepisy wykonawcze do unijnych regulacji będą bardzo wyśrubowane. Znają to z doświadczenia. – We wszystkim musimy być lepsi. Pojechaliśmy kiedyś do Francji na zwiedzanie głównej siedziby koncernu spożywczego i wzorcowego gospodarstwa. Co tam zobaczyliśmy? Zbiornik na mleko stał w pomieszczeniu, gdzie nie było ani jednej kafelki. Pajęczyny były takie, że nasza weterynaria dawno zamknęłaby taką produkcję. U nas hala musi być wypłytkowana. Najlepiej, żeby ściany były zmywalne. Tam tego nie ma. Zdarza się, że zbiorniki stoją na dworze. W Polsce to by nie przeszło. Wszystkie normy są bardzo wygórowane i musimy się trzymać tego scenariusza – mówi Łukasz Ryborz, rolnik z Zabełkowa, który specjalizuje się w produkcji bydła mlecznego. Rolnik z obawą przysłuchuje się koncepcjom, w myśl których składowanie obornika i gnojowicy mogłoby odbywać się tylko na betonowej płycie. – Jeśli do tego dojdzie, jestem w 80% przekonany, że zlikwiduję hodowlę. Koszt takiej inwestycji to jakieś 3 mln zł. To się nie zwróci w moim życiu. Podejrzewam, że dużo gospodarstw się podda przy takim obrocie spraw – mówi Ł. Ryborz.
Rolników boli, że nikt nie konsultuje z organizacjami rolniczymi kolejnych przepisów. Nikt też nie ponosi odpowiedzialności za wdrożenie złych rozwiązań. Przykład? Wprowadzenie obowiązkowych poplonów, czyli siania pomiędzy uprawami. Uzyskany w ten sposób plon nie jest plonem handlowym. Ma zostać w ziemi. Teoretycznie chodzi o naturalne użyźnienie gleby. W praktyce skutki obowiązkowych poplonów bywają katastrofalne. – To rozwiązanie może i byłoby dobre w latach 90. poprzedniego wieku, kiedy pogoda była normalna. Teraz mamy do czynienia z suszami, które trwają 2-3 lata. Im większy poplon wyrośnie, tym więcej wody wypija z gleby. To woda, która nie wróci do gleby. W takich warunkach poplon niszczy strukturę gleby. Tak było w 2018 roku. To jest wytyczna unijna, ale w innych krajach zawiesza się jej stosowanie, gdy jest taka potrzeba. W Polsce nie ma tak elastycznych regulacji – mówi Franciszek Pipperek.
Dopłaty. Dla rolników i nie tylko
Rolnicy, z którymi rozmawiamy, wskazują również na proceder wyłudzania dopłat rolniczych. Ich zdaniem na porządku dziennym są sytuacje, w których nie-rolnicy, posiadający lub dzierżawiący ziemię, otrzymują dopłaty, choć faktycznie nie prowadzą gospodarki rolnej. Zdarzają się też sytuacje, w których rolnicy, chcący powiększyć areał swych upraw, dzierżawią ziemię. Jednak niepisana umowa jest taka, że dopłaty trafiają na konto właściciela gruntów, a nie do rolnika-dzierżawcy, który faktycznie gospodarzy na polu. Rolnicy godzą się na to, bo zwiększanie areałów, nawet kosztem braku dopłat, i tak im się opłaca.
– Dopłaty powinny trafiać tylko do rolników, którzy wykazują sprzedaż – mówi Henryk Ficha, rolnik z Krzyżanowic. – Dzisiaj najtańsze pranie pieniędzy jest w rolnictwie. Wiele firm ma dzisiaj po kilka hektarów ziemi. Nikt im nie udowodni, ile zebrali z pola – mówi Franciszek Pipperek i wskazuje, że każde gospodarstwo powinno być zobowiązane do prowadzenia prostej księgowości, opartej na fakturach za zakup paliw, środków ochrony roślin, nawozów, części do maszyn, a także sprzedaży plonów. – Gdyby takie coś wprowadzono, zobaczylibyśmy, ile w Polsce jest tak naprawdę gospodarstw, a pieniądze trafiałyby tam, gdzie powinny – podkreśla rolnik z Brzeźnicy.
Polskiej świni już nie ma
Producenci mleka oraz rolnicy nastawieni na produkcję roślinną zastanawiają się, czy za jakiś czas nie podzielą losu producentów wieprzowiny. Jednym z takich rolników był przed laty pochodzący z Połomi w powiecie wodzisławskim Łukasz Mura. Dziś przekwalifikował się na produkcję roślinną. Oto jak opisuje on sytuację producentów wieprzowiny:
Aby wyhodować tucznika, czyli taką świnkę, z której robimy kiełbasę, trzeba najpierw wyhodować prosiaka. To kosztuje 200 zł. Żeby taki 20-kilogramowy prosiak stał się 110-kilogramowym tucznikiem, musi zjeść 350 kilogramów zboża. Przy cenie zboża 1000 zł za tonę można założyć, że tucznik przejada 350 zł. Ale taki tucznik potrzebuje też białka. 25-kilogramowy worek białka kosztuje 100 zł. Do tego trzeba jeszcze dołożyć 50 zł, czyli koszty energii, śrutowania itd. Wychodzi 700 zł. A dzisiaj świnia kosztuje w skupie 4 zł za kilogram, czyli za 110-kilogramowego tucznika otrzymamy 440 zł. Ta cena nie zmieniła się od 10 lat, ale wszystko pozostałe poszło do góry. Rodzi się więc pytanie, skąd dzisiaj kupujemy mięso na „polską kiełbasę”? Bo na pewno nie z Polski. Tych gospodarstw już nie ma, bo hodowla stała się nieopłacalna. Dziś półtusze pochodzą z Danii, Belgii, Niemiec. A skąd będziemy je importować za kolejne 10 lat? Chiny tworzą niesamowitą bazę produkcji wieprzowiny. Tam są tuczarnie, które mają po kilka pięter. W tak wielkich stadach antybiotyki wozi się taczkami, bo inaczej nie da się utrzymać zdrowotności. To jest katastrofa.
Od myszy po cesarza, każdy żyje z gospodarza
Pytamy rolników, czy kolejne regulacje i przepisy nie powodują w nich chęci rezygnacji. Jak zapatrują się na przyszłość swoich gospodarstw? – Kiedyś byłem bardziej optymistycznie nastawiony do rolnictwa, ale idzie to w takim kierunku, że opłacalność systematycznie spada. Jeśli mamy się utrzymać, musimy powiększyć gospodarstwa. Jeśli tak się nie stanie, to będzie to na tyle mało opłacalne, że następne pokolenie już nie podejmie pracy na roli – mówi Henryk Fichna z Krzyżanowic.
– Niepewnie patrzymy w przyszłość, a jednocześnie nie chcemy zatracić tego, co razem z rodzicami i poprzednimi pokoleniami zbudowaliśmy. Naszym warsztatem jest ziemia. Liczymy, że coś się zmieni i zyskamy szansę na rozwój, stąd nasz komitet (mowa o komitecie „Państwowa ziemia dla rolników 2023, o działaniach komitetu piszemy w artykule: Państwowa ziemia dla rolników. Prezes Śląskiej Izby Rolniczej jest przychylny rolnikom z Raciborszczyzny – red.) – mówi Łukasz Mura.
– Od myszy po cesarza, każdy żyje z gospodarza – mówi Rafał Mainczyk, rolnik z Czerwięcic. Razem z rodzicami wspólnie prowadzi gospodarstwo. Pan Rafał nie zdecydował jeszcze, czy związać swoją przyszłość z rolnictwem. Nie wie, czy gospodarstwo przetrwa we wciąż zmieniającym się otoczeniu. – Kocham to, ale nie wiem, czy będę z tego żył. Nie wiem, jakie za chwilę będą ceny nawozów. Nie wiem, gdzie to wszystko zmierza. Czasem zastanawiam się, czy to wszystko jest warte tej pracy – mówi przedstawiciel młodego pokolenia rolników.
– Udało mi się rozwinąć rodzinne gospodarstwo. To zasługa rodziny i sąsiadów. Przeżyliśmy limity na mleko i skup kwot mlecznych. Za te pieniądze, które wtedy na to wydaliśmy, mógłbym wybudować luksusowy dom. Nikt mi tego nie zrekompensował. Tę pracę trzeba kochać. Trzeba kochać zwierzęta, bo inaczej to nie ma sensu. Mówi się „głupia krowa”, ale to nieprawda. Krowy to inteligentne zwierzęta. Kto przy nich pracuje, nigdy się o tym nie przekona. Czasami naprawdę zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby mi iść do normalnej pracy, ale patrząc na to co się dzieje, wolę pracować z tymi zwierzętami, niż być kopanym i gnojonym w jakiejś korporacji – mówi Łukasz Ryborz z Zabełkowa.
Wojciech Żołneczko
Najnowsze komentarze