Niedziela, 29 grudnia 2024

imieniny: Dawida, Tomasza, Gosława

RSS

Rozmowa będzie kontrolowana

22.02.2022 00:00 red

Można śmiało powiedzieć, że w Raciborzu jego głos jest równie charakterystyczny i rozpoznawalny jak Jana Suzina czy Tomasza Knapika w Polsce. Usłyszymy go w większości raciborskich instytucji, firm i urzędów. Nikt tak jak on nie zna się na telefonach i nikt pewnie nie potrafiłby ich naprawiać przez telefon. A wszystko za sprawą 55 lat przepracowanych w telekomunikacji. Z Mironem Pawłowskim rozmawia Katarzyna Gruchot.

– Jaki jest sposób na to, by pozyskać taką jak ma pan wiedzę?

– Można skończyć odpowiednią szkołę, albo się tego samemu nauczyć. Ja wybrałem wariant mieszany. Najpierw było pięcioletnie technikum górnicze o profilu komunikacji w Dąbrowie Górniczej. To, czego mnie tam uczono, w ogóle nie przyswajałem, bo mnie to nie interesowało. W konsekwencji skończyłem szkołę nie wiedząc nic. Wciągnęło mnie dopiero życie zawodowe.

– Jest pan raciborzaninem?

– Urodziłem się w Podzamczu koło Zawiercia. Przez wiele lat mieszkałem w Ząbkowicach Będzińskich, potem w Czechowicach-Dziedzicach. Najpierw trafiłem do Wodzisławia Śląskiego, gdzie pracowałem jako kierownik centrali. Dostałem tam mieszkanie i pierwszy służbowy telefon. To był chyba Aster, oczywiście z tarczą numerową. W 1980 roku przeniesiono mnie do Raciborza na stanowisko naczelnika urzędu telekomunikacyjnego.

– W tamtych czasach takie stanowisko dawało ogromne możliwości. Poczuł się pan Bogiem?

– Podlegało mi dwudziestu techników, ponad trzydzieści telefonistek, a oprócz tego pracownicy biura. Zajmowaliśmy całe piętro budynku poczty. Dostałem służbowe mieszkanie i telefon po spółdzielni „Ogrodnik”. Z tego powodu dochodziło do zabawnych sytuacji, bo dzwonili do mnie ludzie z pretensjami, że miasto jest bez ziemniaków i chcieli sprawdzać ile ich mam na stanie. W pracy trafiali do mnie głównie mieszkańcy z prośbą o założenie telefonu. Byli tacy, którzy czekali na telefon 15 lat i tacy, którzy go w ogóle nie doczekali. Wtedy otrzymanie numeru było ogromnym sukcesem, żeby nie powiedzieć, że graniczyło z cudem. Telefony były tak deficytowym i pożądanym towarem, że rzeczywiście niektórzy uważali mnie za kogoś, kto wszystko może.

– I rzeczywiście pan mógł?

– Sekretarka prezydenta była przekonana, że tak, ale prawda była taka, że w ciągu roku byliśmy w stanie przyłączyć około stu abonentów, bo nie było więcej numerów. Urząd prześcigał się wtedy z komitetem, który z nich może więcej wyszarpać, a ja musiałem tłumaczyć petentom, że wiele zależy od możliwości technicznych. Przyszła kiedyś do mnie pani notariusz z Długiej, która zażądała przyznania telefonu i nie trafiały do niej żadne argumenty. Wyszedłem na chwilę ze swojego gabinetu, żeby coś sprawdzić i zastałem ją po powrocie szperającą w dokumentach, które leżały na moim biurku. Powiedziałem jej wprost, że za mojej kadencji telefonu na pewno nie dostanie. I tak się stało.

– Ale ci, którzy dostali mogli się czuć szczęściarzami.

– Wielu ich nie było, bo gdy odchodziłem z telekomunikacji w 1985 roku, w Raciborzu było około dwa tysiące abonentów. W pierwszym okresie z telefonu stacjonarnego nie można się było dodzwonić nawet do innej miejscowości w tej samej gminie, nie mówiąc już o innym państwie. Za każdym razem trzeba było przyjść na centralę i zamówić międzymiastową, a potem uzbroić się w cierpliwość. To czy połączenie uzyskiwało się od razu, czy też trzeba było na nie długo czekać, zależało często od nastroju telefonistki.

– 13 grudnia 1981 roku zostaliśmy odcięci od świata poprzez zablokowanie połączeń krajowych i zagranicznych. Jak pan to pamięta?

– W nocy z soboty na niedzielę przyjechało po mnie trzech milicjantów. Zapakowali mnie do nyski i zawieźli na komisariat przy placu Wolności. Byłem przekonany, że coś się stało w telekomunikacji, więc zdążyłem powiedzieć żonie, że zadzwonię do niej z pracy, żeby się nie martwiła. Poczęstowali mnie kawą, byli mili, ale cały czas ktoś mnie pilnował. Nagle zrobiło się małe zamieszanie, bo podjechał samochód pełen uzbrojonych żołnierzy. Wsadzili mnie do ich szoferki i zakomunikowali, że jedziemy do firmy. Powiedziałem, że bez zgody dyrektora na piśmie, na obiekt ich nie wpuszczę. Od razu jeden z nich ją wyciągnął, więc nie było gadania. Później się dowiedziałem, że w Wodzisławiu pracownicy nie chcieli ich wpuścić i doszło do strzelaniny. Podjechaliśmy pod bramę, a tam lekko wcięty mąż portierki, więc od razu pomyślałem że będą kłopoty. Powiedziałem mu, że jak od razu nie otworzy to go zastrzelą, więc poszło szybko i sprawnie. Weszliśmy do budynku, żołnierze załadowali broń i obstawili wszystkie pomieszczenia, a mnie kazali wyłączyć całą centralę. Była noc i to wszystko wyglądało naprawdę groźnie. Jak wracałem nad ranem do domu, cały Racibórz pokrywał śnieg, a na ulicach i chodnikach nie było żadnych śladów. Jakby całe miasto wciąż spało.

– Kiedy dowiedział się pan że wprowadzono stan wojenny?

– Ani milicjanci ani żołnierze nie wiedzieli co się dzieje. Dowiedzieliśmy się wszyscy dopiero w niedzielę rano, kiedy nie było teleranka. Wojskowi nas już nie opuścili. Komendant zwołał zebranie i powiedział, że teraz każde polecenie jest rozkazem, a jego niewykonanie grozi nawet karą śmierci. Do telekomunikacji żołnierze zaczęli przywozić centrale telefoniczne, faksy i nadajniki z wszystkich okolicznych firm, urzędów, PGR-ów, a my je rejestrowaliśmy i przechowywaliśmy. Zrobili mnie zastępcą komendanta i razem z nim codziennie jeździłem na obiady do komendy. Przybrałem na wadze jedenaście kilo, bo tam były bardzo smaczne posiłki. Centrala telefoniczna została uruchomiona dopiero po dwóch miesiącach.

– Jak to się stało, że zdecydował się pan postawić na prywatną działalność?

– Jeszcze pracując w telekomunikacji założyłem swoją działalność, którą prowadziłem na pół etatu świadcząc usługi dla ludności. W 1985 roku postanowiłem stamtąd odejść i skupić się na własnej firmie. Na stanowisku naczelnika zastąpił mnie wtedy Edmund Skupień. Na początku pracy nie brakowało, bo pierwsze centralki telefoniczne, które zakładałem, były bardzo zawodne. Trzeba je było dwa, trzy razy w tygodniu naprawiać. Miałem tylu klientów, że część napraw dokonywałem przez telefon, instruując ich co trzeba robić. Lata 80 i początek 90. to był boom na takie usługi. Sprzętu nie kupowało się w sklepach tylko u producentów, z którymi trzeba było mieć podpisaną umowę. Po centrale telefoniczne jeździłem do Gdańska, a raz w roku musiałem być na branżowych targach w Lodzi.

– Czy w telekomunikacji była polska myśl techniczna?

– Nigdy nie byliśmy w elektronice dobrzy, a jeśli już coś produkowaliśmy to na elementach sprowadzonych z zagranicy. W tej branży przodują Chiny i Tajwan. Nawet Panasonic robi wszystko na podzespołach tajwańskich. Wprawdzie mieliśmy w Polsce fabryki telefonów, z których wychodziły chociażby popularne Tulipany, ale to były proste urządzenia, nie wymagające zaawansowanych technologii.

– Gdy w 1992 roku pojawiły się w Polsce pierwsze telefony komórkowe, poczuł pan, że to początek końca?

– Pierwszy telefon komórkowy zobaczyłem na targach telekomunikacyjnych w Łodzi. Przy stoliku obok siedział facet z potężną skrzynią z anteną i popisywał się nią przed kolegami. Wybrał numer i mówi, że musi uaktywnić swoich pracowników. Po chwili jego kolega wziął ten telefon, coś posprawdzał i powiedział, że z tego numeru nie było jeszcze żadnych rozmów telefonicznych. Ja kupiłem swoją pierwszą komórkę w 1997 roku, tuż po powodzi. Dziś wiele firm funkcjonuje tylko w oparciu o telefony komórkowe. Usługi telekomunikacyjne są kompletnie nieopłacalne, ale mnie to już nie dotyczy, bo od dwóch miesięcy jestem na emeryturze.

– Telefony przestały dzwonić?

– Wciąż dzwonią, ale coraz rzadziej, a ja odpowiadam, że już się tym nie zajmuję. Ostatnio dyrektor Jacek Kąsek z „Budowlanki” prosił mnie o pomoc. Nawet nie mogłem mu polecić kogoś innego. Dziś instalacje telefoniczne robią elektrycy lub komputerowcy, nie ma już specjalizacji w tym zakresie. Przez 55 lat byłem pracoholikiem i ta praca wciąż jest mi bardzo bliska, ale nie mam problemu z tym, że przyszedł czas na emeryturę.

– A co na emeryturze marzy się jeszcze Mironowi Pawłowskiemu?

– Mam dom po rodzicach w Czechowicach-Dziedzicach, który czeka na mnie od pięciu lat. Jeździmy tam z żoną na weekendy i wakacje, ale chcielibyśmy się przenieść na stałe. Obok domu jest 1700 metrów kwadratowych ogrodu, w którym lubimy pracować. I to jest mój pomysł na przyszłość.

  • Numer: 8 (1555)
  • Data wydania: 22.02.22
Czytaj e-gazetę