Zakochałem się „Nowinach Raciborskich”
O dziennikarskiej przygodzie z lokalną gazetą, trenerskim ojcowaniu i szkole sportowej znanej w całej Polsce, z trenerem pływania i prezesem MKS-SMS „Victoria” Racibórz Sławomirem Szwedem rozmawia Katarzyna Gruchot.
– Kim był Sławomir Szwed w 1992 roku?
– Byłem już pracownikiem Szkoły Mistrzostwa Sportowego i koordynatorem sekcji pływackiej. Zostałem też wiceprezesem Śląskiego Okręgowego Związku Pływackiego. Ale ten rok dla każdego człowieka sportu to przede wszystkim Igrzyska Olimpijskie w Barcelonie. To było wielkie wydarzenie również z tego powodu, że mieliśmy w składzie reprezentacji Polski osoby związane z naszą szkołą – pływaczkę Magdalenę Kupiec i Arka Skrzypaszka, który zdobył złoty medal indywidualnie i złoty medal drużynowo w pięcioboju nowoczesnym. Byliśmy wtedy na zgrupowaniu i wspólnie cieszyliśmy się z tego sukcesu.
– Jak to się stało, że znalazłeś się w naszym mieście?
– Wcześniej pracowałem w Sportowej Szkole Podstawowej nr 5 w Kraśniku, gdzie wychowałem dwóch świetnych zawodników i późniejszych medalistów mistrzostw Polski. Artur Przywara został brązowym medalistą Uniwersjady i czwartym zawodnikiem mistrzostw Europy Seniorów. Zbigniew Szczerbik był wielokrotnym mistrzem i rekordzistą Polski w stylu zmiennym i grzbietowym. Byłem z nim jako trener kadry Polski na Zawodach Przyjaźni w Korei Północnej, w Phenianie. To chyba zostało zauważone i zadecydowało o moim przejściu do SMS-u. Ściągnął mnie tu ówczesny wicedyrektor szkoły Mieczysław Tysper. Jednym z pierwszych trenerów, którzy trafili wcześniej do Raciborza, był Ryszard Kowalczyk z Puław. Przyszedł tu, by się sprawdzić i został dwa lata. On był moją inspiracją, by zmienić klimat. Chciałem podążać jego drogą, popracować z licealistami, którzy są już sportowo ukształtowani. Ta przygoda miała trwać dwa, trzy lata, ale stało się inaczej… Ale to tylko dzięki świetnym zawodnikom. Rodził się talent Artura Paczyńskiego, z którym dwukrotnie byliśmy na Mistrzostwach Europy Juniorów, był rekordzistą kraju i wielokrotnym medalistą krajowych zawodów. Został ponadto najlepszym sportowcem Raciborza. Byli też i inni znakomici uczniowie, np. Michał Sapoń, Marta Kłosowska, Mirela Noga, Iwona Krześniak, Magdalena Modelska, Mirek Mularski, Marcin Kaczmarczyk, Mariusz Piątek, Małgosia Szymczyńska, Remek Gołebiowski i wielu, wielu innych. To oni tworzyli aurę „wspólnoty” i odroczenie zakończenia mojego pobytu w Raciborzu.
– Zakochałeś się w Raciborzu?
– Zakochałem się w „Nowinach Raciborskich”. W czasach kiedy nie mieliśmy w domach komputerów i nie było Internetu byliśmy nośnikiem informacji z różnych sfer życia. Byłem ciekaw tego miasta, które, poza dworcem PKP, zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Czytałem wtedy „Nowiny” i odnosiłem wrażenie, że jest w nich za mało sportu. Uwielbiałem „Przegląd sportowy” i marzyło mi się żeby w „Nowinach” też pojawiały się takie artykuły. Kiedy sam zacząłem pisać, zrozumiałem bardzo szybko, że nie wszystko jest takie proste. To były czasy, kiedy o wyniku meczu, który odbywał się w jakiejś podraciborskiej wsi, można się było dowiedzieć tylko jadąc na miejsce i siedząc na trybunach. Nie każdy miał samochód i nie każdy miał tyle czasu, żeby wszystko co się dzieje zobaczyć. Jeśli był telefon to wyłącznie stacjonarny. To wszystko zajmowało bardzo dużo czasu, zwłaszcza, że najczęściej teksty pisałem ręcznie i z licznych zawodów lub zgrupowań przesyłałem je do redakcji faksem.
– Skąd się wziął pomysł na twój dziennikarski podpis (nc)?
– Gdy dostałem w szkole swój pierwszy komputer stacjonarny, zacząłem korzystać z programu Norton Comander i tak właśnie podpisywałem przygotowane w nim artykuły. Ten program bardzo mnie zawiódł. Zauroczony możliwościami techniki przygotowywałem na nim publikację o „Sokole” i gdy miałem już gotowe 300 stron książki, program nagle się zawiesił, a komputer padł. Mimo usilnych prób nie udało się odzyskać nawet jednego zapisanego zdania. Zostało trochę ręcznych zapisków.
– Nie zaważyło to jednak na twojej dziennikarskiej pasji?
– Trzeba było pracować pod ogromna presją czasu, bo wszystkie wydarzenia sportowe odbywały się w weekendy, a gazeta trafiała do druku w poniedziałek. Do dziś wspominam gorącą atmosferę, która panowała wtedy w redakcji, ale była w nas wszystkich taka radość tworzenia czegoś wyjątkowego, że każdy chciał pisać jak najwięcej i jak najlepiej. Atmosfera była wyjątkowa, a przezabawnych sytuacji mnóstwo. Nie zamieniłbym tego czasu na żaden inny.
– Szybko zadomowiłeś się w Raciborzu?
– Kiedy podjęliśmy decyzję o przeprowadzce, moja córka Ilona miała sześć lat, a Emil trzy. Na początku wyjechałem sam i przez rok mieszkałem na pływalni w jednym z dwóch służbowych mieszkań. Dla mnie to była fajna sytuacja, bo wstawałem rano i od szatni zawodniczej dzieliło mnie kilka kroków. Nie musiałem się nawet specjalnie ubierać. Całe życie kręciło się wokół pracy. Ciekawie robiło się wieczorami, bo ja lubię kucharzyć, więc pichciłem sobie w kuchni jakieś gorące posiłki. Ich zapach unosił się nad basenem, co doprowadzało jego obsługę do dużych rozterek, bo o tej godzinie wszyscy już byli głodni. Zwykle w piątek wieczorem wsiadałem do pociągu z Raciborza do Kędzierzyna i dalej do Lublina i Kraśnika. Po całej nocy rano byłem w domu. W niedzielę wieczorem wracałem i w poniedziałek byłem w pracy. Po roku dostałem dwupokojowe mieszkanie przy Łąkowej, gdzie szkoła dysponowała mieszkaniami dla swoich trenerów, pracowników.
– Jak odnalazłeś się w nowym miejscu pracy?
– W szkole była świetna atmosfera, wszystko było podporządkowane sportowi. Marysia Gawliczek i Ewa Lewandowska były z Raciborza, ale oprócz mnie do SMS-u ściągnięto Krzyśka Pacelta i Piotrka Generalczyka. To byli ludzie, którzy mieli trenerską renomę. Chociaż na co dzień była nam bliska rywalizacja sportowa i każdy z nas chciał wychować tego najlepszego zawodnika, który odnosiłby sukcesy, to jednak ta rywalizacja była zdrowa. Potrafiliśmy się cieszyć z wyników kolegów i wzajemnie się wspieraliśmy. Spędzaliśmy ze sobą na treningach mnóstwo czasu dzieląc się uwagami. Żegnaliśmy się o 20.00, a o w pół do siódmej się witaliśmy. Spędzaliśmy ze sobą więcej czasu niż z rodziną. To była ogólnopolska, prawdziwa Szkoła Mistrzostwa Sportowego, bo trafiali do nas zawodnicy z Koszalina, Stargardu Szczecińskiego, Białegostoku, Gorzowa, Lublina, Rzeszowa, Opola, Wrocławia. Należy przypomnieć, że byliśmy pierwszą w Polsce placówką, do której w 1977 roku zawodników powoływał Polski Związek Pływacki. Mieli trenować w Raciborzu do Igrzysk Olimpijskich w Moskwie w 1980 r.
– Czy był jakiś szczególny moment, który zapamiętałeś z początków swojej sportowej przygody?
– Ogromnym przeżyciem był dla mnie mecz w Pucharze Polski, w którym uczestniczyłem jako piłkarz zespołu AZS AWF Biała Podlaska. Graliśmy wtedy z Legią Warszawa i na boisku miałem okazję „postać” obok legendarnego Kazimierza Deyny, bo o odebraniu mu piłki nie było mowy. Jego technika była na takim poziomie, że nawet nie wiedziałem jak się zachować stojąc obok niego. A w Raciborzu bardzo ważny okazał się rok 1997. Zostałem wtedy prezesem „Victorii” Racibórz. Wcześniej tę funkcję pełnił ceniony w środowisku raciborskim i nie tylko Jerzy Pośpiech z Kolegium Nauczycielskiego, który wprowadził mnie w struktury i organizację klubu. I to on mnie zarekomendował do prowadzenia klubu. Tam poznałem wielu ludzi innych dziedzin sportu. Rok 1997 to również powódź. Byłem wtedy na zgrupowaniu w Puławach i do dziś pamiętam widok zalanego Raciborza, który z lotu ptaka pokazywano w telewizji. Telefony stacjonarne nie działały, a innych nie było, więc nie wiedzieliśmy co się dzieje. Gdy wróciliśmy, okazało się że jest zalany basen, boisko, internat, więc trzeba było zakasać rękawy i brać się do roboty. Dzięki mojemu uporowi dodatkowo dobudowano „brodzik” dla dzieci. Czasu było niewiele, bo okazało się, że 1 września nasza szkoła miała być gospodarzem Centralnej Inauguracji Roku Szkolnego, połączonej z Centralną Inauguracją Roku Sportowego.
– Malowaliście trawę na zielono?
– Trawę nie, ale ławki. Wiedzieliśmy że przyjedzie premier Włodzimierz Cimoszewicz, minister sportu i turystyki Stefan Paszczyk, minister oświaty Jerzy Wiatr i mnóstwo innych oficjeli. Byłem wtedy zastępcą dyrektora SMS-u, więc organizacja tego przedsięwzięcia spadła na mnie i dyrektora Stanisława Zbroję. Impreza miała się odbyć na boisku szkolnym, więc ktoś wpadł na pomysł, żeby ławki pomalować na biało-czerwono. I myśmy je pięknie odmalowali, ale pogoda nie dopisała i farba nie do końca wyschła. Nasi goście wstawiali z tych ławek nieco zdziwieni... Najważniejsze było jednak to, że w połowie grudnia pływalnia była już wyremontowana i mogliśmy zacząć treningi.
– Czy czujesz się człowiekiem spełnionym?
– Nigdy nie uważałem się za wybitnego trenera, ale moim osobistym sukcesem było to, że potrafiłem odczytać zawodnika i znaleźć z nim wspólny język. Gdy odpowiadam na pytanie, kto w procesie szkolenia jest ważniejszy: trener czy zawodnik, zawsze stwierdzam, że duet. Musi być symbioza i wyznaczanie sobie wspólnych celów. Często też zastępowałem zawodnikom rodzica, bo spędzałem z nimi wiele godzin podczas zajęć treningowych, wakacji, ferii, zawodów, czy zgrupowań. Do dziś mam z wieloma z nich bardzo sympatyczne relacje. Dzwonią, piszą, pamiętają o moich urodzinach czy świętach. Są moją drugą rodziną. Ani sport pływacki, ani dziennikarstwo to nie były dziedziny, w których były duże pieniądze i nam nie o to wtedy chodziło. Mieliśmy w sobie ogromną pasję i zaangażowanie, a młodzież była inspiracją, motywacją. Bycie trenerem, to wielka odpowiedzialność nie tylko za wynik sportowy, ale za ukształtowanie społeczne podopiecznych, ich przyszłe życie. Takiego zespołu ludzi, których wtedy spotkałem na swojej życiowej drodze, nie zamieniłbym na nic innego. Gdybym mógł powtórzyć swoje życie, to niczego bym w nim nie zmienił, może tylko postarałbym się wszystko zrobić jeszcze lepiej.
Najnowsze komentarze