środa, 1 maja 2024

imieniny: Józefa, Jeremiego, Lubomira

RSS

Szwaczki z Ramety: wypłat po 3000 zł nie widziałyśmy na oczy

20.07.2021 00:00 red

Po tym jak na łamach Nowin pojawiły się wypowiedzi pani syndyk – Anety Brachaczek, że jedną z przyczyn upadku spółdzielni meblarskiej były wysokie wypłaty przy niskiej wydajności załogi, do redakcji Nowin zgłosili się zwolnieni z Ramety pracownicy. Stwierdzili, że czują się obrażeni takimi opiniami.

– Żeby zarobić wspomniane przez panią syndyk 3 tys. zł trzeba było pracować przynajmniej po 240 godzin w ciągu miesiąca. To całotygodniowe nadgodziny, praca w soboty. To nie był standard w naszym zakładzie, niewielu to wytrzymywało – usłyszeliśmy od pani Moniki (prosiła, żeby nie podawać jej prawdziwego imienia, w obawie przed odwetem ze strony byłego już pracodawcy). To 40-latka, która w szwalni Ramety spędziła z przerwą na zagraniczny wyjazd prawie 19 lat. Z reguły jej wypłata nie była o wiele wyższa niż płaca minimalna. Na dowód przyniosła nam swoje paski z wynagrodzeniem.

Goła pensja to 1600 zł

– Jak można było zarobić te 3 tys.? Przychodziłam do pracy o godz. 2.40 w nocy, żeby o 3.15 zacząć szyć i na 6.00 wszystko było gotowe. My to nazywałyśmy „akcje”. A potem zaczynałam swoją normalną szychtę, żeby zapracować na swoje normalne 8 godzin. Tak naprawdę to my pracowałyśmy w akordzie, choć on nigdzie nie był dokumentowany – opowiada Monika. Mówi, że jej „goła” pensja wynosiła 1600 zł na rękę.

– Nasza robota była ciężka, ale lubiłyśmy ją. Tworzyłyśmy Rametę. Na koniec żegnano nas stwierdzeniem, że posiedzieć do emerytury to sobie możemy na kasie w Biedronce – z żalem przyznała pani Krystyna jedna z bardziej doświadczonych krawcowych, która związana była z Rametą również przez kilkanaście lat.

Szwaczki rozładowywały tiry

Monika też dzieliła się z nami swoim żalem: połowę życia poświęciłam Ramecie. Gdyby mi nie odpowiadała ta praca, to bym sama dawno odeszła. A ja byłam na każde zawołanie, robiłam rzeczy, których nie miałam w zakresie. Nawet tiry się rozładowywało. I jak teraz coś takiego słyszę, co się rozgłasza po mediach, to czuję się jakby mnie ktoś oszukał. Że ja się nie dołożyłam do działalności Ramety, która teraz faktycznie upadła, ale były przecież długie lata, że ją chwalono i ceniono w kraju i poza Polską – zauważa nasza rozmówczyni.

Pani Krysia ze spółdzielnią meblarską była związana przez 17 lat, to jedna z najstarszych krawcowych, z których większość przeszła na emeryturę. – W Ramecie na początku, jak tam przyszłam, to dobrze się zarabiało. Ale później, przez kolejne lata już nie było podwyżek – kwituje. To inwalidka z drugą grupą. Wymagano od niej wydajności jak od zdrowych pracowników. – Wychodziło na to, że trzeba do mnie dopłacać, że nie jestem tak produktywna jak inni. Jednak zakład dostawał na niepełnosprawnych dopłatę z Państwowego Funduszu Osób Niepełnosprawnych – zauważa raciborzanka Krystyna.

Robi się z nas leni. To boli

Syndyk Aneta Brachaczek mówiła Nowinom, że choć wokół spółdzielni kręcą się biznesmeni, to nie chcą słyszeć o przejmowaniu zakładu z jego załogą, która może stwarzać problemy społeczne (to o zwalnianych pracownikach powstały liczne materiały prasowe np. w Nowinach czy telewizji Polsat). – Robi się z nas leni, niechętnych pracy. Przecież to my tworzyliśmy przez lata Rametę, jej markę, jej renomę. Zżyliśmy się z zakładem. Boli, bo te opinie pochodzą głównie od ostatniego zarządu firmy, który był w niej najkrócej. My nawet nie wiedzieliśmy, że mamy panią prezes. Stefan Fichna miał pewną klasę, rozmawiał z załogą, a pani prezes to głównie przez kierowników – zauważają nasze rozmówczynie.

Mówią, że ta zła opinia o ludziach Ramety już generuje kłopot w okolicy, bo kiedy ktoś z tej załogi szuka pracy i mówi, że wywodzi się z Ramety, to u potencjalnego pracodawcy pojawia się wątpliwość nad zatrudnieniem takiej osoby. – Bo wy jesteście z upadłego zakładu, to już się nigdzie nie nadajecie. Tak to tłumaczą w innych firmach – zauważyła pani Monika. Przywołała przykład z kolegami ze stolarni, którzy odpowiedzieli na ogłoszenie firmy z Raciborza. Właściciel tylko ich spytał gdzie wcześniej pracowali i jak usłyszał, że w Ramecie, to nie chciał z nimi nawet porozmawiać.

Płacz nad paskiem

– W fabryce mebli swoje trzeba było zrobić, żeby dostać wypłatę. Może byli tacy, co mniej się angażowali i tacy, co zarabiali za dużo w stosunku do efektów pracy, ale takie uogólnianie, że tacy są wszyscy odbieramy jako krzywdzące – skwitowały kobiety, które przyszły do naszej redakcji. Znają koleżanki z pracy, które patrząc na paski z wypłatą potrafiły się rozpłakać, bo tak skromne kwoty otrzymywały. – Nigdy nie odczułyśmy, żeby w Ramecie można było się dorobić – stwierdziły.

Kobiety opowiedziały nam o trudnych dla nich miesiącach wiosennych, kiedy zakład pracy wpierw zaprzestał wypłat wynagrodzenia, a później przelewał je cząstkowo. Problemem pani Krystyny było także odzyskanie zasiłku chorobowego z kwietnia, który ZUS przekazał dla niej za pośrednictwem Ramety, ale środki z jej konta ściągnął komornik. – Synowie mi pomagają finansowo. Gdyby nie oni, nie miałabym za co opłacić czynszu, rachunków. Mąż rafakowiec, a tam wiadomo, ostatnio cieniutko. Moja wypłata zawsze na opłaty szła i jakoś się żyło, ale teraz ciężko – żaliła się pani Krystyna. Jej młodsza koleżanka Monika stwierdziła, że szwaczki były wzywane do pracy nawet na wypowiedzeniu, kiedy fabryka stała. – Żebyśmy posprzątały, a konkretnie to zniszczyły dokumenty. Ręcznie, bo tam prądu już nie było. Spytałam prawnika czy tak można i on poradził, żebym się nie zgadzała, bo byłam pracownikiem produkcyjnym, a zakład zaprzestał produkcji – usłyszeliśmy w redakcji.

Krótkie wypowiedzenia z Ramexu

Wyrzuty wobec byłego już pracodawcy dotyczą także sytuacji załogi „transferowanej” z Ramety do Ramexu (spółki – córki w strefie ekonomicznej na Ostrogu). – Kiedy nas tam przenosili, to zapewniano, że to taka formalność wewnątrz firmy. Na koniec okazało się, że to jest traktowane jak przejście do odrębnej firmy i teraz ja przez to przeniesienie mam krótsze wypowiedzenie i niższą odprawę. Czujemy się oszukani takim rozwiązaniem – przyznała pani Monika. W Ramexie była zatrudniona tylko dwa lata, a resztę długiego stażu w spółdzielni miała w Ramecie. Dostała nawet nagrodę jubileuszową za 15-lecie pracy w szwalni.

Inwalidzi na akordzie

Dla pana Roberta (pracował na krojowni), który obejrzał w 2019 roku „dyscyplinarkę” w Ramecie i walczy w sądzie pracy o zadośćuczynienie od byłego zakładu, rozpowiadanie o wysokich zarobkach i problemach z kwalifikacjami zwalnianych, to zagrywka byłych szefów firmy, polegająca na próbie przerzucania odpowiedzialności za upadek Ramety na jej pracowników. – Ten brak szacunku postępuje od momentu największego kryzysu w Ramecie, tego sprzed dwóch lat, kiedy nastąpił początek końca spółdzielni – ocenia mężczyzna. W 2019 roku wystąpił przed radą miasta w Raciborzu, opowiadając jak został potraktowany w zakładzie pracy chronionej. U raciborzanina – inwalidy, też nie ma zrozumienia dla rozliczania z efektywności pracy w zakładzie pracy chronionej. – Wymagano na ludziach z grupą, żeby wyrabiali normę w akordzie. Trzeba było takich swego rodzaju stachanowców, żeby wyrobić się na jakąś premię. Byli tacy, ale nieliczni. Ładne pieniążki dostawała Rameta z PFRON, ale patrząc jak musieli pracować tam inwalidzi, to te dotacje to jakby za darmo zakład dostawał, a nie na dopłaty – dziwi się. Uważa, że tylu nadzorujących co w Ramecie, nie widział w innych miejscach pracy, a w kilku już pracował. – Czuwał nad nami kierownik, pilnowała majstrowa i jeszcze jakiś brygadzista doglądał. Ciągle się ktoś kręcił – wspomina.

Zabrakło zaciskania pasa

Pani Joanna, którą Rameta również potraktowała „dyscyplinarką” (sądzi się jeszcze z eks-pracodawcą) była pracowniczką na „kleju”, tapicerni, krojowni i w końcu w kontroli. Gdy słyszy, że ona czy koleżanki zarabiały po 3 tysiące to gorzko się uśmiecha. – Na rękę miałam w Ramecie najwyżej 2100 zł – kwituje.

Była związana ze spółdzielnią kilkanaście lat. Mówi, że w zakładzie nieraz wypłaty nazywano jałmużną. Wtóruje jej Monika. – Dziewczyny płakały jak odbierały paski co miesiąc. Bo w pracy dawały z siebie wszystko, ale zaniżano ich wkład w produkcję – uważa szwaczka.

– Przyszliśmy do redakcji, żeby opowiedzieć o naszej pracy, z której Rameta czerpała korzyść przez wiele lat, będąc stabilnymi i dochodowym zakładem pracy w branży meblarskiej. To głównie zasługa pracowników. Obserwowaliśmy sytuację kiedy zaczęło się psuć. Niestety, w tym kluczowym momencie nie było zaciskania pasa, ratowania zakładu. Jak się przenieśliśmy do Ramexu, to po co tam były te nowe budki, biura, kuchnia na wymiar czy kafe-maszyna? Nie było widać oszczędzania, choć powszechnie wiadomo było, że zakład nie ma pieniędzy – zauważyła „Monika”.

– Nie chodzi nam o to, żeby Rametę pogrążać, ale my nie zasłużyliśmy, by nas w mediach poniewierać, bo musimy się teraz odnaleźć na rynku pracy. Pracodawcy kierują się opinią zasłyszaną od innych, czy wyczytaną w mediach. Znajomi mówią, że my narzekałyśmy często, że praca w Ramecie ciężka, choć zarobki małe, a tu piszą, że płace po 3 tysiące i niewydajna załoga. Przepaść była między tym, co dostawali zwykli pracownicy, a tym co wypłacano w biurach, w zarządzie – skwitowały gorzko panie, które przez ostatnie lata każdy dzień pracy zaczynały na Ostrogu w fabryce mebli, której już nie ma.

(ma.w)

  • Numer: 29 (1524)
  • Data wydania: 20.07.21
Czytaj e-gazetę