środa, 1 maja 2024

imieniny: Józefa, Jeremiego, Lubomira

RSS

Weteran wśród aniołów

20.07.2021 00:00 red

51 dni spędzonych w raciborskim oddziale covidowym to wystarczająco dużo czasu na przemyślenia i wystarczająco dużo na ocenę pracy służby zdrowia. – Niech się na ten temat wypowiadają ci, którzy byli w szpitalu i na co dzień widzieli jak ci ludzie pracują. Ja powiem jedno: oni walczą o każdego pacjenta i przeżywają każdą śmierć, pracują w nieludzkich warunkach, są często opluwani i wyzywani i wszystko znoszą z anielską cierpliwością – mówi Ryszard Rzytki.

Pan Ryszard był jednym z tych pacjentów, którzy trafili do raciborskiego szpitala w najbardziej gorącym okresie, bo w połowie kwietnia. Teraz wie, że miał dużo szczęścia, bo zajął wtedy ostatnie wolne łóżko. Jest też przekonany, że lepiej trafić nie mógł, bo z taką opieką jeszcze się nie spotkał. – Nawet przez chwilę nie miałem żadnych złych myśli. Wiem, że niektórzy ludzie tak do tego podchodzą, że do szpitala lepiej nie iść, bo już się z niego nie wyjdzie, ale ja się nie bałem – tłumaczy mieszkaniec Studziennej.

Ja pana chcę stąd wyciągnąć

Nie wiadomo jak wirus dostał się do wielopokoleniowej rodziny Rzytkich, która starała się ograniczać kontakty ze światem zewnętrznym do minimum. Zachorowali wszyscy, ale najgorzej zniósł chorobę pan Ryszard. – Zadzwonił do mnie kolega, z którym gram w orkiestrze i pyta: kaj robimy próba, a ja byłem tak słaby, że słowa z siebie nie umiałem wydusić. Wszyscy myśleli, że jak leżę w łóżku to seriale na Netflixie oglądam, ale nie miałem na to siły – tłumaczy. Gdy pulsoksymetr wskazał, że saturacja wynosi 83%, rodzina zadzwoniła po pogotowie. – Jak mnie zabierali do karetki to wybiegła synowa i mówi: tato, trzymaj się! A ja byłem już pod tlenem i nie mogłem jej nic odpowiedzieć, ale bardzo mnie te jej słowa wzruszyły i no postanowiłem się trzymać – wspomina.

W niedzielny wieczór pan Ryszard trafił na oddział wewnętrzny II, gdzie od razu podłączono go pod tlen. W poniedziałek rano przy łóżku nowego pacjenta pojawiła się doktor Katarzyna Orszulik. Usiadła obok niego, chwyciła za rękę i z przekonaniem powiedziała: panie Rzytki, ja pana chcę stąd wyciągnąć. To były pierwsze słowa otuchy, których bardzo potrzebował. Potem zjawiły się pielęgniarki, które mierzyły temperaturę, cukier, pobierały krew i odpowiadały na każde pytanie. – Patrzyłem na te dziewczyny i podziwiałem je, bo tyle godzin w tych kombinezonach i nawet łyka wody się napić nie mogły. A żadna nie oglądała się na drugą. Jak była pani doktor to ona też wynosiła baseny, pomagała chorym, wszyscy tak samo pracowali. Opiekowali się nami jak najlepiej potrafili i ja się tam czułem, jak w rodzinie. Jak pani ordynator szła na urlop to przyszła do mnie i mówi: wie pan jaką mamy umowę? Pan tu na mnie czeka! I zaczekałem – podsumowuje pan Ryszard.

Przez pierwsze dwa tygodnie był tak osłabiony, że pił tylko nutridrinki. Potem, z dnia na dzień odzyskiwał powoli siły i apetyt. – Jak rodziny przynosiły dla swoich bliskich jedzenie, to wszyscy się nim dzielili. Na posiłki w szpitalu nie mogliśmy narzekać, ale nieraz człowiek miał ochotę na coś domowego. Żona robiła mi kanapki z salcesonem i salami, a synowa piekła chałki. Syn nagrywał filmiki, żebym widział co tam u nich w domu. Oglądam taki jeden, a oni wszyscy siedzą pod wiatą na podwórku tacy smutni, to mu napisałem żeby jeszcze raz przysłał, ale weselszy. Następny dostałem jak wszyscy mi machają i się śmieją. I tak zostałem reżyserem na odległość – opowiada pan Rzytki i dodaje, że wielu pacjentów chciało podziękować pracownikom szpitala za ich pracę, choćby zwykłymi czekoladkami, ale przepisy obowiązujące w części covidowej na to nie pozwalały. Na szczęście bliscy mogli zobaczyć członków swoich rodzin podchodząc pod okna szpitala. Z każdych takich odwiedzin pan Ryszard był rad, choć na rozmowy trzeba było zaczekać.

Czy jest na sali muzyk?

W szpitalu trafił do trzyosobowej sali, ale podczas gdy inne łóżka zajmowali kolejni pacjenci, on pozostawał w swoim ponad siedem tygodni, dostając tytuł weterana. – Na początku trudno było kogoś rozpoznać, bo oni wszyscy w tych kombinezonach, nie wiadomo który to lekarz, a która pielęgniarka. Kiedyś wszedł do naszej sali ktoś w kombinezonie i mówi: słyszałem że tu leży jakiś muzyk. Okazało się, że to doktor Hanslik z Rudnika, z którym grywałem na odpustach, bo jest też organistą w tamtym kościele. Powiedział, że na razie grać nie będę mógł, bo płuca muszą do siebie dojść po chorobie. Jak mnie zawieźli na tomograf to się okazało, że działają tylko w piętnastu procentach – wspomina pan Ryszard. Były górnik z „Marcela” nauczył się grać na trąbce w szkole górniczej w Radlinie, a teraz wraz z ośmioma kolegami z orkiestry uświetnia wszystkie uroczystości kościelne, festyny, dożynki i urodziny znajomych, a w trakcie świąt panowie kolędują wśród mieszkańców Studziennej.

Czas spędzony w szpitalu w sali bez telewizora pan Ryszard uważa za zrządzenie losu. – Mogliśmy sobie porozmawiać o dzieciństwie i młodości, zastanowić się nad życiem i docenić to, co się ma, bo człowiek jest na co dzień taki zagoniony, że nie ma kiedy o takich rzeczach myśleć. Był też czas na modlitwę. Puszczałem muzykę z telefonu i zawsze pytałem czy chcą posłuchać ze mną mszy. Jeśli nie mieli ochoty to sobie przełączałem na słuchawki. Jak ktoś zmarł to zmawiałem za niego koronkę. Kiedyś przyszła do mnie pielęgniarka poprosić, żebym się pomodlił za młodą dziewczynę, którą czekała ciężka operacja. Nikomu nie odmawiałem pomocy, bo mnie też nikt jej nie odmówił. Pielęgniarka z Baborowa to mnie nawet goliła w łóżku. Przyszła z wszystkimi przyborami i mówi: niech się pan nie boi. Jeszcze nikogo nie zacięłam – opowiada pan Rzytki i dodaje, że w czasie gdy przebywał w szpitalu zmarło trzydziestu pacjentów. – Zawsze jak kogoś wywozili to zamykali drzwi do sal. Wiedzieliśmy co to oznacza, choć ja się nieboszczyków nie boję, bo często na pogrzebach ich noszę, ale jak zobaczyłem 52-letniego mężczyznę, który się żegna przez telefon z żoną, to było coś, co łapie za serce. Najgorsze co by mnie mogło spotkać to odejść bez pożegnania – mówi pan Ryszard i dodaje, że ogromnym wsparciem duchowym był dla pacjentów ks. Irek, który pełnił w szpitalu posługę.

Anioły stąpają po ziemi

Wiele razy był świadkiem wielogodzinnej walki lekarzy i pielęgniarek o życie pacjenta. Widział jak bardzo się starają i jak przeżywają każdą stratę. Podziwiał też ich odporność i wytrzymałość psychiczną na sytuacje, które zdarzały się w szpitalu. – Przywieźli nam kiedyś pacjenta z demencją, który potrafił tylko przeklinać i wyżywał się na pielęgniarkach ubliżając im za każdym razem. Jak go chciały nakarmić to je opluwał, jak chciały zmienić pampersa to potrafił wymazać odchodami całe łóżko. Był też mężczyzna przywieziony z Rybnika w tak złym stanie psychicznym, że chciał się rzucać z okna. Na ścianie każdej sali wisiały numery telefonów lekarzy i pielęgniarek i w nagłych przypadkach trzeba było dzwonić, ale oni potrzebowali piętnastu minut na przygotowanie się do wejścia na oddział. Jak już wchodzili to spędzali u nas wiele godzin bo tyle było tych obowiązków – podkreśla pan Ryszard.

Kiedy opuszczał szpital przy Gamowskiej, przyszły się z nim pożegnać pielęgniarki, a doktor Orszulik powiedziała mu na odchodne: panie Rzytki, pan sobie sam dużo pomógł cały czas wierząc w życie i powodzenie leczenia. – Powiedziałem tym dziewczynom: ja was na ulicy nie rozpoznam, ale jak wy mnie poznacie, to podejdźcie do mnie i trąćcie nogą w kostkę to już będę wiedział co to za anioł do mnie podszedł – mówi ze śmiechem i dodaje, że brak mu słów by podziękować za opiekę, jaką dostał w raciborskim szpitalu.

O czym marzył najbardziej? O tym, by móc w końcu przytulić się do żony, uściskać dzieci, wziąć na ręce wnuki. I rodzina przygotowała mu powitanie, jakiego się nie spodziewał, były balony, napis witamy i dużo radości. Teraz czas na odzyskanie sił i powrót do intensywnego życia, które prowadził przed chorobą. Pan Ryszard ma w sobie tyle wiary, że pewnie niebawem mu się to uda.

Katarzyna Gruchot

  • Numer: 29 (1524)
  • Data wydania: 20.07.21
Czytaj e-gazetę