środa, 20 listopada 2024

imieniny: Anatola, Rafała, Edmunda

RSS

Beata Mros-Jaszewska - pielęgniarka epidemiologiczna w walce z koronawirusem

27.04.2021 00:00 red

Gdyby kilka lat temu ktoś powiedział pani Beacie, że w ciągu jednego weekendu będzie musiała stworzyć nowe zasady funkcjonowania szpitala w Raciborzu, z pewnością by w to nie uwierzyła. A jednak zarówno ona, jak i reszta pracowników placówki podołała temu wyzwaniu. Dziś to przede wszystkim pielęgniarki są na pierwszej linii frontu walki z koronawirusem. Wiele z nich to absolwentki Licem Medycznego w Raciborzu, wśród nich Beata Mros-Jaszewska.

Genów nie można oszukać

Mama pani Beaty powtarzała: popatrz na mnie, inni odpoczywają z rodzinami, a ja muszę chodzić do pracy w soboty, niedziele i wszystkie święta. Nie takiej przyszłości chciała dla swojej córki, ale szanowała jej wybór i choć nigdy jej tego na głos nie powiedziała, była z niej dumna. Sama tak bardzo marzyła o pielęgniarstwie, że zdecydowała się opuścić Studzienną i pojechać na drugi koniec Polski, by to marzenie spełnić.

W rodzinie Anny i Wilhelma Seifertów przyszły na świat trzy córki, ale ani starsza Urszula, ani najmłodsza Edeltrauda nie miały w sobie tyle determinacji i uporu co Sylwia, która postanowiła kontynuować naukę w Szkole Pielęgniarskiej w Szczecinie. Z dyplomem w ręku wróciła do Raciborza, gdzie podjęła pracę w szpitalu przy ulicy Bema. Ponieważ brakowało wtedy pielęgniarek, Sylwia Seifert pracowała też w izbie chorych Zakładu Karnego i cukrowni, gdzie poznała swojego przyszłego męża.

Alfred Mros, pochodził z Ostroga, gdzie jego rodzice: Agnieszka i Józef wybudowali dom. Ojciec był pracownikiem ZEW-u, a mama zajmowała się trójką dzieci, bo oprócz Alfreda była jeszcze starsza Elżbieta i młodsza siostra Małgorzata. Sylwia i Alfred pobrali się w 1960 roku i zamieszkali w wynajętym mieszkaniu przy ulicy Rzeźniczej. Ona zaczęła dojeżdżać do pracy w szpitalu Chorób Płuc w Wojnowicach, gdzie pracowała z doktorem Hipolitem Baranowskim, a jej mąż każdą wolną chwilę spędzał na budowie nowego domu, który stawiali przy ulicy Cecylii na Ostrogu.

W 1966 roku na świecie pojawiła się ich córka Beata, a siedem lat później syn Piotr. – Rodzice bardzo się starali, żeby mi niczego nie zabrakło. Tak się o mnie bali, że nie puszczali mnie na żadne kolonie, obozy czy szkolne wycieczki. Nie chodziłam do przedszkola, bo pracowali na zmiany, więc w domu zawsze był ktoś, kto się mógł mną zająć. Na dodatek źle reagowałam na lizol, którym czyszczono tam podłogi. Jak tylko go poczułam to wymiotowałam, więc pobyt w przedszkolu to był epizod. Najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa to te, kiedy wieczorami, razem z rodzicami chodziłam do domu dziadka Józefa, który miał czarno-biały telewizor. Najpierw była „Dobranocka”, potem „Dziennik”, podczas którego ciocia Małgosia przynosiła mi kredki i sobie rysowałam, a na koniec gwóźdź programu, czyli mój ulubiony film „Czarne Chmury”. Oczywiście pamiętam ten moment, gdy telewizor pojawił się również w naszym domu. To był jeden z najszczęśliwszych dni w moim dzieciństwie – opowiada pani Beata.

Jak większość dzieci z Ostroga, Beata Mros rozpoczęła edukację w Szkole Podstawowej numer 1. – Wychowawczynią klas I – III była pani Zalewska, cudowna kobieta, którą spotykam często na Ostrogu, bo mieszka tu jej córka. Pamiętam bardzo wymagającą, ale pełną pasji i zaangażowania polonistkę Halinę Misiak i moją serdeczną przyjaciółkę Juliettę Woś, dziś Kostkę, z którą grałyśmy zawzięcie w gumę do czasu, gdy podczas tej gry złamała sobie nogę w biodrze. Po tym zdarzeniu, rodzice zabronili mi tej zabawy – tłumaczy Beata Mros-Jaszewska. Na otarcie łez mama zabierała ją na weekendowe wycieczki, organizowane dla pracowników raciborskiego ZOZ-u, dzięki którym zobaczyła stolicę Polski, a nawet NRD. Poznała też na nich swoją późniejszą przełożoną Teresę Bujnowską.

Gdy przyszedł czas na wybór szkoły średniej, z takim samym uporem i pełną świadomością, jak wiele lat temu mama, postawiła na pielęgniarstwo. Egzaminy do Liceum Medycznego zdała bez problemu i wkrótce rozpoczęła naukę w klasie pierwszej, której wychowawczynią była nauczycielka przedmiotów zawodowych – Eugenia Żeńczak.

Siostry modlą się za siostry

We wrześniu 1981 roku Beata Mros znalazła się w gronie trzydziestu uczennic szkoły medycznej, która od 17 lat kształciła z powodzeniem przyszłe pielęgniarki. – Miałyśmy bardzo wymagającą wychowawczynię, która uczyła nas też anatomii człowieka. Przedmiotu nie lubiłam, ale Eugenia Żeńczak zawsze nas wspierała i starała się, żebyśmy nie tylko posiadły wiedzę z zakresu pielęgniarstwa, ale dbała też o naszą edukację kulturalną. Zabierała nas do teatru, zwiedzała z nami zabytki i rozmawiała o życiu. Do tej pory mamy z nią kontakt. Ostatni raz spotkałyśmy się w gronie klasowym z naszą wychowawczynią pięć lat temu – mówi Beata Mros-Jaszewska i dodaje, że była uczennicą, która zawsze między budynkami przy Cecylii i Jana nosiła na lekcje dzienniki.

Oprócz zajęć w szkole były też praktyki w szpitalu przy Bema, gdzie najlepiej czuła się na chirurgii i wylosowanie na egzaminie dyplomowym przypadku z tego oddziału uznała za zrządzenie losu. W pamięci utkwiła jej też miesięczna praktyka w szpitalu psychiatrycznym w Branicach, na którą pojechała z Beatą Malinowską i Basią Oszczypałą, koleżanką z ławki. – Na oddziale, na którym pracowałyśmy, leżały same kobiety. Podawałyśmy im leki, robiłyśmy iniekcje i wychodziłyśmy z nimi na spacery do parku. Był tam taki ordynator, który wyglądem przypominał pacjenta. Miał długie włosy i chodził w wymiętym fartuchu. Od razu czułam, że psychiatria nie jest dla mnie. Mieszkałyśmy w trójkę w klasztorze Zgromadzenia Zakonnego Sióstr Maryi Niepokalanej w Branicach. Zaprzyjaźniłyśmy się z młodymi postulantkami i chodziłyśmy z nimi często na majowe. Gdy wyjeżdżałyśmy, jedna z zakonnic powiedziała, że będzie się modlić, żeby jedna z nas została w zakonie. I wymodliła to życzenie, bo Beata wstąpiła po liceum do klasztoru w Głogówku. Oprócz niej z naszej klasy zakonnicami zostały Kornelia Depta i Joanna Dorożyńska – opowiada pani Beata.

Po zdaniu egzaminu dyplomowego, już w lipcu 1986 roku rozpoczęła pracę na chirurgii dziecięcej, która była pododdziałem chirurgii ogólnej, ale miała swój zespół lekarski i pielęgniarski. Kierował nim doktor Józef Olech, pielęgniarką koordynującą była Elżbieta Skupień, a oddziałową chirurgii Bronisława Żydek. Wśród lekarzy byli: Irena Zabłocka, Stefan Latoń i Zbigniew Wierciński. – Na początku było ciężko, bo wszystko było nowe. Mieliśmy trzy sale na parterze szpitala przy Bema, w których było 16 łóżek. Trafiały do nas dzieci z przepuklinami, zapaleniem woreczka robaczkowego i po wypadkach. Oprócz mnie pracowały tam: Elżbieta Skupień, Małgorzata Głowska, Irena Mikulińska, Anita Sowa i Dorota Rudek. Jak się coś działo, to pomagały nam nasze koleżanki z chirurgii ogólnej. Poczułam, że praca z małymi pacjentami to moje powołanie – wspomina pani Beata.

Wszyscy zdali egzamin

W szpitalu poznała swojego przyszłego męża Darka, który odwiedzał leżącego tam ojca. – To był dokładnie dzień przed moimi dwudziestymi urodzinami. Ujął mnie swoją wytrwałością i opiekuńczością. Był delikatny, miał piękny głos i oczy. Kończyłam pracę o 22.00 a potem spacerowaliśmy po Raciborzu do późnej nocy. Zaczynałam pracę o 6.00 rano, ale byłam młoda, więc nie podchodziłam do pewnych spraw z należytym rozsądkiem. Pobraliśmy się w 1988 roku w kościele przy Rynku, a wesele mieliśmy w „Jubilatce” w Oborze. To były czasy kryzysu, więc pamiętam, że zaproszonych gości prosiliśmy o kartki na mięso – mówi pani Beata.

Zamieszkali razem z jej rodzicami w domu na Ostrogu. Po roku przywitali na świecie swoją pierwszą córkę Dorotę, która obdarzyła już mamę wnukiem Maksymiliankiem, w 1994 roku urodziła się Aleksandra, a w 2006 roku najmłodsza Zuzanna. – To były zupełnie inne czasy, niż teraz. Szpital był pełen młodych pielęgniarek, które w szytych na miarę ciążowych sukienkach dumnie krążyły po korytarzach, pracując do ostatnich chwil – wspomina pielęgniarka.

Po urlopie wychowawczym nie było już wolnego miejsca na jej oddziale, więc zaczęła pracę w Szpitalu Chorób Płuc w Wojnowicach u Hipolita Baranowskiego, z którym wcześniej pracowała jej mama. Zespół lekarski tworzyli tam: Grzegorz Broda, Aleksandra Korczyńska-Domagała i Barbara Gembalczyk-Biały, oddziałową była Jolanta Mucha, a pielęgniarkami m.in. Barbara Foreiter i Ilona Ohrzal. Po trzech latach dojazdów zrozumiała o czym mówiła jej mama i przeniosła się do Raciborza na Izbę Przyjęć, która dla każdej pracującej tam osoby była prawdziwą szkołą życia. Została tam pielęgniarką odcinkową, a potem zastępcą oddziałowej, którą w tamtym czasie była Karina Wolna. Już wtedy zaczęła studiować pedagogikę, którą skończyła w Katowicach w 2001 roku. W tym samym czasie zaproponowano jej stanowisko pielęgniarki epidemiologicznej, na którym zaczęła pracować w styczniu 2002 roku.

Dwanaście lat później odebrała dyplom ukończenia studiów magisterskich z pielęgniarstwa w Wyższej Szkole Planowania Strategicznego w Dąbrowie Górniczej. Niestety, swoim sukcesem nie mogła się już podzielić z mamą, która odeszła cztery lata wcześniej.

Gdy w marcu 2020 roku szpital w Raciborzu przekształcono w jednoimienny, Beata Mros-Jaszewska, z pomocą drugiej pielęgniarki epidemiologicznej – Barbary Matuszek, musiała wziąć na swoje barki ciężar przygotowania placówki i jego załogi do przyjęcia pacjentów chorych na covid-19. – Pisałyśmy zalecenia jak należy się ubierać i w jaki sposób rozbierać, gdzie i w jaki sposób się myć, a nocy powstawały ścianki i śluzy, które wcześniej rozrysowywałyśmy na kartkach. Pierwsze miesiące to był ogromny stres i adrenalina, bo brakowało środków ochrony indywidualnej i doświadczenia. Wszyscy stanęliśmy na wysokości zadania i zdaliśmy ten trudny egzamin – tłumaczy pani Beata. Sama też zdała ten egzamin i to podwójnie, bo gdy w październiku ubiegłego roku zachorowała na koronawirusa, już jako pacjentka opiekował się swoim chorym 91-letnim ojcem i 14-letnią córką. – Kiedyś podawałam tlen w Wojnowicach, a potem sama doświadczyłam tego, jak to jest nie móc oddychać. Na szczęście wszyscy wyszliśmy z choroby i mogłam wrócić znów do szpitala, gdzie czuję się bardzo potrzebna. Patrzę na pracę moich koleżanek i wiem jedno: być bohaterem przez chwilę to chwała, ale być bohaterem każdego dnia to prawdziwe wyzwanie – podsumowuje Beata Mros-Jaszewska.

Katarzyna Gruchot

  • Numer: 17 (1512)
  • Data wydania: 27.04.21
Czytaj e-gazetę