Sobota, 27 kwietnia 2024

imieniny: Teofila, Zyty, Żywisława

RSS

Barbara Ząbek - oddziałowa noworodków

23.03.2021 00:00 red

Przez jej ręce przeszło wiele pokoleń raciborzan, którzy urodzili się w naszym mieście. Choć zawsze marzyła o pracy na pediatrii, los związał jej życie zawodowe z oddziałem noworodków, gdzie spędziła 28 lat. Miłość do dzieci pozostała i choć pani Basia powinna już odpoczywać na emeryturze, zajmuje się teraz swoimi wnukami: Olą, Jasiem, Niną i Ewą.

Między Irtyszem a Rudką

Babcia pani Barbary – Natalia Judyn urodziła się nad Irtyszem, gdzie po Powstaniu Styczniowym zesłani zostali jej rodzice. W to samo miejsce trafił Józef Tomkiewicz, żołnierz armii austro-węgierskiej, który dostał się do niewoli podczas I wojny światowej. Młodzi przypadli sobie do gustu, a swoją przyszłość postanowili związać z Horodenką, która w II Rzeczpospolitej była stolicą powiatu w województwie stanisławowskim. Pobrali się i mieli dobry start, bo brat Józefa – Ludwik Tomkiewicz był burmistrzem miasta i miał w nim własną rzeźnię.

Józef rozpoczął pracę jako pośrednik handlowym, który na potrzeby rzeźni skupował we wsiach żywiec, a jego żona zajmowała się domem i dziećmi: Adamem, który przyszedł na świat w 1925 roku i jego młodszą o trzy lata siostrą Danutą. Adam terminował u stryja przygotowując się do zawodu rzeźnika, ale po wybuchu wojny losy polskiej rodziny na Kresach Wschodnich zaczęły zależeć od okupantów – najpierw radzieckich, potem niemieckich i znowu radzieckich. – Ludwik Tomkiewicz musiał w 1939 roku uciekać, bo Rosjanie polskiego burmistrza od razu by rozstrzelali. Ukrywał się w lasach u swojego byłego ucznia – tłumaczy Barbara Ząbek.

Gdy 25 marca 1944 roku miasto ponownie zajęła Armia Czerwona, w kwietniu i czerwcu Horodenka przeszła ciężkie bombardowania Luftwaffe. Straty w ludziach wyniosły setki osób, a rodzina Tomkiewiczów przeżyła tragedię. Pod gruzami zawalonych domów zginął Józef i jego córka Danusia. Ranna Natalia i Adam zdołali się uratować.

Jeszcze w sierpniu tego samego roku Adam trafił do formowanej na wschodzie II Armii Wojska Polskiego, z którą doszedł aż do Czech. Po zakończeniu działań wojennych, wraz z innymi żołnierzami został oddelegowany w okolice Jeleniej Góry, gdzie brał udział w akcji siewnej. – Ojciec ciężko tam zachorował, ale że był młody i silny, udało mu się z tego wyjść cało. W 1946 roku został zwolniony z wojska i wyruszył na poszukiwanie rodziny. Z Kędzierzyna przyszedł do Kuźni Raciborskiej, gdzie zapukał do pierwszych drzwi domu, jaki zobaczył. Otworzyła mu nauczycielka, która wskazała gdzie znajdzie swoją matkę. Babcia Natalia, która została w Horodence sama, opuściła ją razem ze swoją szwagierką Franciszką Berezowską i jej mężem Mateuszem. Stryj mojego ojca, Ludwik Tomkiewicz, trafił wraz z rodziną do Mszany Dolnej, gdzie odwiedzał go często tata. Tam poznał mamę, która była rodowita góralką. Pobrali się w 1950 roku i zamieszkali razem z babcią w jej domu nad Rudką – opowiada pani Barbara.

Wesoły pociąg do nauki

Jak w Kuźni spytali kogoś kaj idziesz? A on odpowiadał, że do Polki, to wiadomo było, że chodzi o dom Natalii Tomkiewicz, który w 1952 roku zaczął rozbrzmiewać krzykiem małej Basi. – Pierwsza córka rodziców urodziła się jako wcześniak i zaraz zmarła, dlatego bardzo się o mnie martwili i mnie utuczyli – pani Basia pokazuje ze śmiechem zdjęcie pulchnej dziewczynki. Podobno jako małe dziecko potrafiła dać w kość całej rodzinie płacząc całymi dniami. Babcia Natalia brała wtedy wnuczkę do wózka i jechała z nią do Budzisk, albo Siedlisk. Po sześciu latach do Basi dołączyła siostra Krystyna a w 1961 roku brat Staszek. – Pamiętam jaka była w domu awantura jak zrobiłam sobie grzywkę. Babcia twierdziła, że przed wojną żadna porządna dziewczyna nie nosiła grzywki, bo to źle o niej świadczyło. Musiałam poczekać aż odrośnie – wspomina pani Ząbek.

Gdy poszła do szkoły podstawowej okazało się, że w całej klasie tylko ona nie pochodzi ze Śląska. Trafiła jednak na wspaniałych nauczycieli, wśród których był dyrektor i polonista Jan Kluska, fizyk Głowski i nauczyciel historii pan Wielgos, który prowadził kółko turystyczno-krajoznawcze. Zabierał uczniów na wycieczki do lasów, albo do zamku w Rudach, co w tamtych czasach było nie lada atrakcją. Szkolnych wycieczek nie było wtedy dużo. Pamięta jedną do Oświęcimia i jedną do Poronina, gdzie zwiedzali Muzeum Lenina.

Rocznik pani Basi podzielony był na dwie grupy. Ci, którzy urodzili się do 30 czerwca 1952 roku kończyli szkołę w siódmej klasie, a reszta musiała zostać rok dłużej, bo szkoła była już ośmioklasowa. – Większość moich koleżanek wybierało szkołę zawodową w Kuźni, po której mogły pracować w Rafamecie, ale mnie się taka praca nie podobała. Rok przede mną poszły do „Medyka” Krysia i Usia, które chodziły do mojej klasy. W 1967 roku dołączyłam ja i Sylwia Przyszkowska. Pamiętam rozmowę kwalifikacyjną z dyrektorem Kapicą, który mnie pytał, czy wiem co to są witaminy. Coś próbowałam wymyślać, ale mnie w końcu przyjęli – wspomina.

1 września 1967 roku rozpoczęła naukę w I klasie Liceum Medycznego Pielęgniarstwa, prowadzonej przez historyczkę Halinę Hendzel. – Najgorzej wspominam Janinę Kałużną, która jak tylko któraś z nas czegoś nie wiedziała, to na nas krzyczała i od razu wysyłała do pracy w pegeerze. Za to anielską cierpliwość miał do nas fizyk Marian Grzeszczuk, który cieszył się ogromnym szacunkiem. Wśród nauczycielek przedmiotów zawodowych bardzo lubiłam Gizelę Zielonkę i Reginę Wochnik, ale moim ulubionym przedmiotem był język polski, bo prowadziła go świetna nauczycielka Maria Herman. Podobały mi się bardzo praktyki, a szczególnie oddział chirurgii dziecięcej, który prowadził doktor Olech – opowiada pani Barbara, która przez cały czas trwania nauki dojeżdżała do Raciborza pociągiem, a wraz z nią przyjaciółki Ania Szerner i Ania Werner. – W pociągu było zawsze wesoło, bo z samego Kędzierzyna dojeżdżało sześć uczennic, a wsiadały jeszcze w Bierawie i Kuźni. Oprócz nas dojeżdżali też chłopcy do „Mechanika”, a ponieważ pociąg z Kuźni do Raciborza jechał pół godziny, to można się było jeszcze czegoś nauczyć – tłumaczy pani Basia i wraca wspomnieniami do najsmutniejszego wydarzenia w szkole. – W trzeciej klasie „Medyka” zmarła nasza koleżanka Jarmila Piela. Nie wiedziałyśmy co się dokładnie stało, ale podobno trafiła do szpitala i była operowana. Pojechałyśmy na jej pogrzeb do Krzanowic. Pamiętam, że za trumną szły płaczki, które strasznie łkały. To było dla nas ogromne przeżycie – dodaje.

Na oddziale jak w cieplarce

Największym marzeniem dziewcząt była praca z dziećmi w nowo powstałym Polsko-Amerykańskiego Instytucie Pediatrii w Krakowie Prokocimiu. W Urzędzie Wojewódzkim w Opolu uświadomiono im jednak, że o pracy w Krakowie mogą zapomnieć, bo to inne województwo i zaproponowano etaty w Wojewódzkim Szpitalu Dziecięcym w Opolu. – Zaczęłyśmy pracę 1 września 1972 roku. Zamieszkałyśmy w trójkę w willi, którą szpital wynajmował dla swoich pracowników. Pierwsza zrezygnowała Ania Werner, której mama bardzo chciała, żeby wróciła do Kędzierzyna. Wyjechała i zaczęła tam pracę w przychodni Azotów. Potem dyrektor Kapica zaproponował Ani Szerner powrót do „Medyka” w charakterze wykładowcy, więc ja też postanowiłam wrócić do domu. Po naszym wyjeździe willa została sprzedana, a wszystkie dziewczyny, które wynajmowały tam pokoje dostały mieszkania, więc trochę się ze swoją decyzją pospieszyłam – opowiada pani Barbara Ząbek.

1 grudnia 1975 roku rozpoczęła pracę w szpitalu w Raciborzu, gdzie przeszła za porozumieniem stron. – Na pediatrii nie było miejsca, ale przyjęto mnie na oddział noworodków. Kierował nim Andrzej Majewski, a oddziałową była Anna Lepiorz. Pracowały też Gabriela Rzytki, Urszula Koczor, Maria Pilar i Wala Nawrat. Nigdy nie miałam do czynienia z takimi małymi dziećmi, ale w końcu dałam sobie radę. Okazało się, że przydało się moje doświadczenie z Opola, bo potrafiłam się bez problemu wkuwać. Z naszą oddziałowa można było konie kraść. Świetnie pracowało mi się też z Walą i Marysią. Oddział znajdował się na pierwszym piętrze szpitala przy Bema, obok ginekologii i miał czterdzieści łóżek. Dzieci rodziło się wtedy bardzo dużo, niestety w tym również wcześniaków, a my mieliśmy tylko dwie cieplarki i ani jednego respiratora. Dopiero po powodzi w 1997 roku dostaliśmy dwa specjalistyczne inkubatory, w tym jeden do przewozu dzieci. Wcześniej odbywało się to tak, że pielęgniarka wsiadała do karetki z noworodkiem na rękach i jechała do Katowic albo Będzina, gdzie mieli specjalistyczny sprzęt – mówi pani Basia.

Gdy Anna Lepiorz odeszła w 1980 roku na emeryturę, oddziałową została Barbara Tomkiewicz. Dziś podkreśla, że nie pracowało się wtedy zbyt dobrze, bo na oddziale była ciągła rotacja pielęgniarek. – Jak pojawiały się jakieś nowe, to szybko wyjeżdżały do Niemiec i trzeba było znowu szukać kogoś na zastępstwo – tłumaczy pani Barbara, która po ślubie w 1983 roku nosiła już nazwisko Ząbek.

W 1983 roku przyszła na świat jej córka Natalia, która dostała imię po babci, a trzy lata później syn Andrzej. – Rodziłam w swoim szpitalu. Wszystkie się znałyśmy. Jak przyszłam do pracy to na porodówce była jeszcze Jadwiga Gawliczek i Lipińska, ale jak rodziłam to Natalię odbierała pani Zatońska a przy drugim porodzie była Ramona. Na Bema była rodzinna atmosfera. Na naszym oddziale nigdy nie było alkoholu, ale celebrowało się urodziny i inne jubileusze kawą i ciastem. Zawsze na Trzech Króli w szpitalnej kaplicy nasz oddział zamawiał mszę świętą w intencji narodzonych dzieci i pracowników – tłumaczy pani Basia, która w 1986 roku przeprowadziła się z rodziną do mieszkania przy ulicy Drzymały w Raciborzu, gdzie mieszka do dziś. Do nowego szpitala już nie zdążyła przejść, bo w 2002 roku, podczas redukcji etatów, została zwolniona. Z pielęgniarstwem się jednak nie rozstała, pracując jeszcze w przychodni zakładowej „Mieszka” i opiekując się osobami starszymi.

W ślady mamy poszedł jej syn Andrzej, który został magistrem pielęgniarstwa i wraz z żoną Alicją, również pielęgniarką, pracuje w raciborskim szpitalu, on na izbie przyjęć, ona w nocnej i świątecznej opiece medycznej. Jak mają dyżury to pani Basia zajmuje się ich dziećmi: 13-letnią Aleksandrą i 8-letnim Jasiem. Choć jest już na emeryturze, na nudę nie narzeka. Szydełkuje, czyta książki i opiekuje się córeczkami Natalii: półtoraroczną Niną i Ewą, która przyszła na świat 1 marca tego roku.

Katarzyna Gruchot

  • Numer: 12 (1507)
  • Data wydania: 23.03.21
Czytaj e-gazetę