Jak leczyć się w pandemii: Nawet największy ból nie zabierze mi radości życia
Raciborską pulmonologię traktowała jak drugi dom, a o jej pracownikach zwykła mawiać, że to jej „płucna” rodzina. Była jedną z pierwszych pielęgniarek, które ratowały pacjentów chorych na covid i jedną z tych, które trafiły do szpitala walcząc o własne życie. Ona tę walkę wygrała, ale jej mąż nie. – Nie mam pretensji do życia. Musi być czerń i biel, bo inaczej trudno docenić to co się ma. A ja mam wiele: wszystkie przeżyte z mężem chwile i wspaniałą córkę – mówi Katarzyna Wiśniewska.
Ja pomogę tobie, ty pomożesz mnie
Kiedy pani Kasia trafiła w 2001 roku do raciborskiego szpitala, miała wiedzę teoretyczną zdobytą w Studium Medycznym w Raciborzu, uzupełnioną licencjatem z pielęgniarstwa w Opolu i magisterium w Ostrowcu Świętokrzyskim. Przyszła do pracy pełna zapału i młodzieńczej pasji, ale rzeczywistość szybko sprowadziła ją na ziemię. – Byłam rozczarowana tym, jak słabo jestem przygotowana do zawodu. Musiałam sama podejmować decyzje, nikt nie miał nade mną pieczy, a moja wiedza teoretyczna miała się nijak do doświadczenia i mądrości starszych koleżanek. Wiele z nich pracowało już wcześniej w szpitalu chorób płuc w Wojnowicach. One mogły robić wszystko z zamkniętymi oczami, a ja dopiero uczyłam się na czym polega analiza i odczytywanie wyników, wychwytywanie objawów i rozmowa z pacjentem. Szkoła to była teoria, a szpital – praktyka. Pamiętam, że zadzwoniłam kiedyś na dyżurze do domu jednej z koleżanek bo nie wiedziałam jak się robi próbę tuberkulinową. Wszystkiego się od nich nauczyłam i wiele im zawdzięczam – podsumowuje Katarzyna Wiśniewska.
Gdy szpital w Raciborzu przekształcono w jednoimienny, pulmonologia była jednym z pierwszych oddziałów, na którym zaczęto przyjmować pacjentów covidowych. – Już wcześniej pracowaliśmy z chorymi zakażonymi drogą kropelkową. Były przypadki gruźlicy i grypy AH1N1, więc maseczki, gogle i rękawiczki nie były dla nas niczym nowym. Mieliśmy z pewnością większe doświadczenie niż inne oddziały szpitala, ale nowa sytuacja nas przerosła. To była jedna wielka niewiadoma, do której trudno się było dobrze przygotować – wspomina pani Kasia i dodaje, że jeszcze nigdy nie było takiego pospolitego ruszenia jak wtedy, gdy trzeba było przekształcić oddział w covidowy. – W pracy zjawili się wszyscy: lekarze, pielęgniarki, opiekunki a nawet salowe. Dzień wcześniej wywieźliśmy pacjentów do innych szpitali i nagle na oddziale zapanowała taka pustka i cisza, jakiej nigdy nie było. Usiadłyśmy w jednej z sal i zaczęłyśmy rozmawiać o tym, jak bardzo boimy się tej nowej sytuacji. Nie wiadomo było co czeka nas i nasze rodziny, ale wiedziałyśmy, że jedna na drugą może liczyć. Zawsze stanowiłyśmy „płucną” rodzinę. Dzieliłyśmy się swoimi radościami i smutkami. Jedne wychodziły za mąż, innym rodziły się dzieci, a u kolejnych pojawiały się wnuki. Wspólnie przeżywałyśmy najważniejsze chwile w naszym życiu, a teraz jedna drugiej oferowała swoją pomoc – podkreśla pani Wiśniewska.
Dwa światy
Sobota była pierwszym dniem bez pacjentów, ale za to ze sporą dawką pracy fizycznej. Trzeba było przenieść meble, spakować leki i pościel. O 20.00 była wspólna pizza i „burza mózgów” dotycząca tego jak usprawnić sobie pracę z zachowaniem wszystkich środków ostrożności. W niedzielę rano pojawiły się nowe ścianki i znów trzeba było przygotować wydzielone przez nie pomieszczenia. Był też czas, żeby przećwiczyć wkładanie ochronnych ubrań i kombinezonu. – Czułyśmy radosne podniecenie, bo właśnie tworzyłyśmy nową historię. Robiłyśmy mnóstwo rysunków i planów. Zastanawiałyśmy się nad tym jak podawać leki i jak zrobić tablicę chorych. Rodziny zeszły na dalszy plan, bo każda nasza decyzja i każde posunięcie wymagało stuprocentowego zaangażowania – wspomina pani Katarzyna.
Gdy na oddział I wewnętrzny zaczęli trafiać pierwsi pacjenci, trzy pielęgniarki z pulmonologii zgłosiły, że chciałyby wejść do strefy covidowej i zobaczyć jak to wygląda po drugiej stronie. – Wiedziałam, że wchodzę o 7.00 rano. W nocy nie spałam, ćwiczyłam sobie w pamięci ubieranie i ściąganie kombinezonu. Bałam się co będzie za śluzą, która dzieliła nas od tego drugiego świata. Nigdy nie zapomnę pierwszego wejścia. Przeszłam się najpierw po oddziale, żeby sprawdzić jak szybko mogę się poruszać w kombinezonie i jakie mogę w nim wykonywać ruchy. Potem weszłam na salę chorych i powiedziałam: Dzień dobry, mam na imię Kasia i jestem na tym oddziale pierwszy raz. Chciałam, żeby o tym wiedzieli i oni przyjęli nas świetnie. Wszyscy zakładali maski i pocieszali nas – mówi pani Wiśniewska.
Dla pielęgniarek największym wyzwaniem była praca w odzieży ochronnej. Musiały nauczyć się tak precyzyjnych czynności jak pobieranie krwi, czy zakładanie cewnika w trzech parach rękawic stałych i jednej na zmianę. Każdy ruch był lekcją. Do tej pory od personelu medycznego oczekiwało się szybkich reakcji, ale w covidzie pielęgniarki musiały się nauczyć pracy w zwolnionym tempie. – Pierwszy raz byłam po drugiej stronie 1,5 godziny. To była wieczność. Wiedziałam, że muszę się powoli poruszać i wolniej oddychać, żeby nie zaparowały mi gogle, bo wtedy nie będę nic widziała. Pod kombinezonem miałam jednorazowe ubranie, które bardzo szybko zrobiło się mokre. Na początku pociłyśmy się nie tylko z gorąca, ale i z emocji, które nam towarzyszyły. Gdy wróciłam na oddział, byłam tak wyczerpana fizycznie i psychicznie i miałam tak poodciskaną twarz, że w oczach koleżanek, które miały wchodzić po mnie zobaczyłam strach. Jedna z nich wpadła w panikę i zaczęła płakać. Wspierałam ją, jak mogłam i wierzyłam, że da radę. Od tej pory wchodziłyśmy wszystkie bez wyjątku, wzajemnie sobie pomagając – podsumowuje.
Dziewczyny, prześlijcie zdjęcia
Do dziś pamięta prawie wszystkich pacjentów covidowych, którzy leżeli na pulmonologii. – Oni bali się tak samo, jak my. Witałyśmy ich, gdy wychodzili przerażeni z kapsuły i pisałyśmy na kombinezonach swoje imiona, żeby wiedzieli z kim rozmawiają. Na początku nie było telefonów, więc dzwoniłyśmy do nich z prywatnych komórek, a oni prosili: przyślijcie nam swoje zdjęcia, albo podejdźcie do okienka, żebyśmy mogli was zobaczyć. I my podchodziłyśmy, żeby pokazać że pod kombinezonami kryją się zwykłe dziewczyny. Z okazji świąt Wielkanocnych córka jednej z koleżanek namalowała na kartkach kurczaczki, a my poprzyklejałyśmy je na okna w salach chorych. Miałyśmy z nimi naprawdę fajne relacje – mówi pani Kasia i dodaje, że do dziś z trzema pacjentami utrzymuje kontakt.
Pod koniec czerwca ubiegłego roku przeniesiona została na OIOM. Pracowała tam z pacjentami nieprzytomnymi, podłączonymi do respiratorów. To było kolejne wyzwanie: praca w ciszy, po cztery godziny w kombinezonie i goglach i zastanawianie się nad tym, dlaczego odchodzą ludzie coraz młodsi. – Codziennie widziałam jak wiele osób walczy o życie i w domu wprowadziłam bardzo ostry rygor, jeśli chodzi o bezpieczeństwo. Używaliśmy specjalistycznych maseczek, myliśmy ręce i ograniczyliśmy do minimum kontakty z innymi. Mąż, który cztery razy w tygodniu musiał jeździć do szpitala w Rudzie Śląskiej na dializy, dojeżdżał tam własnym samochodem, żeby uniknąć kontaktu z innymi pacjentami, przewożonymi busami – tłumaczy.
1 listopada Katarzyna Wiśniewska rozpoczęła pracę jako zastępca oddziałowej wodzisławskiej chirurgii. Oddział i jego pracowników znała już wcześniej, bo przez rok pracowała tam na umowę – zlecenie. Czuła, że może się tu przydać jej specjalizacja onkologiczna i rozpoczęta specjalizacja z anestezjologii i intensywnej terapii. – Przyjechałam po pracy do domu i wieczorem poczułam się źle. Zaczęło się od kaszlu, a rankiem 11 listopada miałam już gorączkę, bóle mięśni i zaburzenia węchu oraz smaku. Zadzwoniłam do oddziałowej, że zrobię test następnego dnia, ale ona przyjechała do mnie z wymazówką. Pobrałam wymaz sama i już o 17.00 miałam wynik. Byłam dodatnia. Popołudniu zaczęły się duszności i żeby złapać oddech musiałam otworzyć okno. Następnego dnia saturacja spadła mi do 55%. Wiedziałam co to oznacza i dopiero wtedy zaczęłam się naprawdę bać. Mąż zadzwonił po pogotowie. Najgorszy okazał się przejazd w kapsule, bo wydawało mi się że jestem w trumnie i już się stąd nie wydostanę. Zrozumiałam lęk naszych pacjentów. Teraz wiedziałam co czuli, gdy wyciągali ich z kapsuły po przyjeździe i dlaczego byli tak zestresowani – relacjonuje pani Kasia, która trafiła na oddział neurologiczny raciborskiego szpitala, bo tylko tam było wolne miejsce.
Rachunek sumienia
Gdy znalazła się po tej drugiej stronie, już nie jako pielęgniarka, ale jako pacjentka, na wiele spraw spojrzała inaczej. – Duszność widziałam setki razy, ale nigdy jej nie doświadczyłam. Strachu przed brakiem powietrza nie da się opisać. Z pierwszego dnia niewiele pamiętam, bo miałam gorączkę i leżałam pod maską tlenową, podłączona do monitoringu. Gdy poczułam się lepiej, zaczęłam obserwować parametry innych pacjentów, którzy byli ze mną na sali. Jeden z nich leżał pod respiratorem, drugi miał ciężką saturację. Zastanawiałam się, co zrobię, jeśli z nimi coś się zacznie dziać. Wiedziałam ile zajmuje medykom ubranie kombinezonu i zaczęłam się bać. Gdy rano weszły moje koleżanki, to choć żadnej z nich nie poznałam, bardzo się ucieszyłam – mówi pani Katarzyna.
Z energicznej i zawsze roześmianej pielęgniarki pani Kasia stała się pacjentką leżącą. – Nie potrafiłam wstać z łóżka. Jak siadałam, saturacja z 96 spadała mi do 80. Poprosiłam o założenie cewnika, bo nie potrafiłam dojść do toalety. Spędziłam w łóżku dziesięć dni pod tlenem i miałam okazję przyjrzeć się pracy lekarzy, pielęgniarek i salowych. Ich dbałość o pacjentów i życzliwość była ogromna, a atmosfera na oddziale rodzinna. Gdy jakiś pacjent czuł się na tyle dobrze, że mógł już chodzić, od razu zaczynał się opiekować innymi. Moim aniołem był pan Boguś, którzy gasił światło, przychodził z kubkiem gorącej herbaty, albo wietrzył mi pokój. Duchowo wspierał nas ks. Ireneusz Kotliński, który przynosił nam nadzieję na lepsze jutro. Chorzy zawsze na niego czekali – wspomina pani Kasia i dodaje, że wzruszającą chwilą był moment, gdy dostała osocze ozdrowieńca. – Pierwszy raz zdarzyło się tak, że ktoś poświęcił się, żeby ratować moje życie. Bardzo to doceniam i wierzę, że gdy tylko wyzdrowieję, będę mogła się odwdzięczyć pomagając innym – podsumowuje.
Rehabilitację oddechową zaczęła jeszcze na oddziale, bo doskonale pamiętała z pulmonologii, jak ważne w powrocie do zdrowia było ćwiczenie oddechu. Zalecała to swoim pacjentom, a teraz solidnie ćwiczyła sama, leżąc na brzuchu, albo dmuchając w butelkę. Miała też sporo czasu na przemyślenia. – Zrobiłam sobie rachunek sumienia. Myślałam o tym, czy byłam dobrą pielęgniarką i czy robiłam dla swoich pacjentów wszystko, co tylko mogłam. Przypomniało mi się, jak na oddziale straciliśmy 30-letnią matkę i 40-letniego mężczyznę, będącego w pełni sił. Ja też byłam młodą i zdrową kobietą i mimo zabezpieczeń dotknęła mnie choroba. To uczy pokory – wyjaśnia.
Oswajanie śmierci
W domu Wiśniewskich nikt nie bał się mówić o śmierci. – Jurek był niepełnosprawny i wiele razy musieliśmy stawić czoła jego chorobom. Rozmowy o tym co będzie dalej, gdy któreś z nas odejdzie, były tak naturalne, jak naturalny był cykl naszego życia. Cieszyliśmy się każdym spędzonym razem dniem i wspólnymi przedsięwzięciami. Opiekowałam się chorymi, którzy nie wstawali z łóżek, a my mogliśmy wybrać się na spacer, więc naprawdę nie było na co narzekać – opowiada pani Kasia.
Jej mąż trafił do szpitala 21 listopada. Miał już zdiagnozowanego koronawirusa, ale na początku przechodził go bezobjawowo i sanepid wystawiał mu przepustki na dializy, których nie mógł przerywać. Na ostatnią pojechał w sobotę. – Odkąd zaczął jeździć sam do Rudy Śląskiej, założyliśmy sobie w telefonach program do śledzenia. Dzięki niemu zobaczyłam, że od godziny nie rusza się z parkingu oddalonego o 3 kilometry od szpitala. Wiedziałam, że ma gorączkę i czuje się źle, więc zadzwoniłam do jego brata z Żor, żeby zorganizował pomoc. Policja zabezpieczyła samochód, a karetka pogotowia zabrała go do szpitala w Zabrzu. Na miejscu okazało się, że ma zapalenie płuc i sepsę. Tamtejsi lekarze i pielęgniarki o wszystkim mnie informowali. Wiedzieli, że leżę w szpitalu i mogłam do nich dzwonić o każdej porze. Wierzę, że zrobili wszystko, co mogli, ale Jurka nie udało się uratować – mówi pani Kasia. Zmarł wieczorem 24 listopada.
Zawód pielęgniarki wymaga oswojenia się z chorobą i śmiercią, ale czy można się oswoić z taką myślą, gdy dotyczy ona naszych najbliższych? – Dla mnie ogromnym obciążeniem było to, że nie mogłam go zobaczyć i nie mogłam się z nim pożegnać. Znałam wszystkie procedury, wiedziałam jak to wygląda w czasach pandemii, ale ta wiedza w niczym mi nie pomogła. To, że nie dostaliśmy dla siebie więcej czasu boli, ale życie toczy się dalej, a ja mam jeszcze wiele do zrobienia. Chcę wrócić do pracy i nadal pomagać ludziom. A Jurek już na zawsze ze mną zostanie. We wspomnieniach i w sercu.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze