Lirnikiem jestem. Żebrzę o uwagę i akceptację, żebrzę o miłość
ks. Łukasz Libowski przedstawia.
Dostarczyło mi ono wielu wrażeń
Około Wielkanocy czytałem, szanowni Państwo, wydaną u nas w zeszłym roku książkę „Podróż zimowa” Schuberta. Anatomia obsesji. Rzecz jest zbiorem dwudziestu czterech esejów, poprzedzonych Wprowadzeniem, zwieńczonych zaś epilogiem, pomysłowo nazwanym Wybrzmienie. Każdy z owych esejów stanowi komentarz do jednej z dwudziestu czterech składających się na słynny cykl Winterreise – a więc Podróż zimowa – pieśni, napisanych przez Franza Schuberta do poezji Wilhelma Müllera. Teksty te są wybitnie erudycyjne. Oddawałem się ich lekturze z zainteresowaniem, dowiadując się z nich dużo o Schubercie, o jego muzyce, zwłaszcza o utworach z opusu Winterreise, a także, naturalnie, o epoce, w której artysta ten żył i tworzył oraz w ogóle o kulturze niemieckojęzycznej.
Co ciekawe, książkę napisał śpiewak, Ian Bostridge. Bostridge to genialny interpretator przede wszystkim chyba literatury pieśniarskiej. Ale stanowi on fenomen niezwykły z jeszcze jednego względu – proszę pozwolić mi tu o tym jeszcze wspomnieć. Z wykształcenia jest bowiem historykiem: w 1990 roku na podstawie rozprawy poświęconej magii w angielskim życiu publicznym na przestrzeni lat 1650 – 1750 uzyskał w uniwersytecie oksfordzkim stopień doktora, śpiewanie natomiast to jego pasja. Przez jakiś czas łączył obie aktywności, muzyczną i naukową, lecz w końcu tę drugą zarzucił.
Owszem, czytanie „Podróży zimowej” Schuberta przyczyniło się, jak powiedziałem, do znacznego przyrostu mojej wiedzy. Ale dało mi ono znacznie więcej jeszcze: otóż jak mało która w ostatnim czasie moja lektura dostarczyło mi ono, jak to mawiamy, wielu wrażeń, wielu duchowych podniet, wielu przeżyć.
Jest po prostu przejmująca
Już przy pierwszym z nią spotkaniu poruszyła mnie pieśń Der Leiermann – czyli Lirnik – zamykająca cykl Winterreise: i przy tej pieśni chciałbym się tutaj zatrzymać. Po parokrotnym jej odczytaniu byłem – to wprawdzie dosadne słowo, ale sądzę, iż dobrze nazywa ono moje doznanie – wstrząśnięty. A skoro odsłuchałem sobie jeszcze kilku jakże różnych, acz wszystkich, bez cienia wątpliwości to piszę, znakomitych jej wykonań – oczywiście, że Bostridge’a, a dalej Jonasa Kaufmanna i Francisco Araizy, pierwszoligowych tenorów, oraz takichże, doskonałych, barytonów, Dietricha Fischera-Dieskaua i Thomasa Quasthoffa – zmiażdżyła mnie, starła mnie w proch.
Dlaczego tak mocno pieśń ta na mnie oddziałała? Dlaczego tak mocno nią się przejąłem? Bo po prostu jest ona przejmująca – tak brzmieć tu musi pierwsza odpowiedź na postawione pytanie; ot, bo pieśń ta tak w swej warstwie literackiej, jak w warstwie swojej muzycznej jest po prostu przejmująca, bo taka właśnie, że głęboko pieśń ta dotyka tego, kto się z nią zetknie, jest jej, pieśni tej, mniemać śmiem, natura.
Odnośnie do muzyki: zwróćmy może tylko uwagę, że porusza ona przez niesamowity nastrój, jaki wyczarowuje, kreuje, jaki stwarza, przez wrzynający się w duszę i na długo zapadający w pamięć klimat, jakiego jest ona nośnikiem. Jakiż to nastrój, jakiż klimat? – smutny, nieskończenie, w moim odczuciu, smutny. Gdy znowu chodzi o tekst – zanim ów tekst zacytujemy, zanotujmy, ponieważ uważam, iż tak się godzi, iż jest to z racji na trud podejmowany przez translatora sprawiedliwe, że na język polski, jestem przekonany, udanie poezję Müllera, którą Schubert umuzycznił, przetłumaczył Jacek Dehnel; gdy zatem chodzi o tekst, to przedstawia się on tak: „[1] Za wsią, tam, na górce / Stary lirnik trwa, / Zdrętwiałymi dłońmi / Tak, jak umie, gra. [2] Bosy tkwi na lodzie, / Łazi tu i tam, / Pusty ma talerzyk [–] / Kto mu grosik da? [3] Nikt go nie chce słuchać, / Nie dostrzega nikt, / Tylko psy dokoła / Wyszczerzają kły. [4] Jemu obojętne, Będzie co ma być. / Gra na swojej lirze, / Drepcze całe dni. [5] Mam, przedziwny starcze, / Iść za tobą w ślad? / Chcesz do moich pieśni / Na swej lirze grać?” Mili Państwo, doprawy, szczerze przyznaję, trudno mi sobie wyobrazić, iżby ktoś poświęciwszy jej chwilę uwagi, był w stanie przejść obok sceny, którą roztacza przed nami niniejsze dzieło Müllerowe-Schubertowe, obojętnie; iż ktoś zapoznawszy się z tym utworem, nie wzruszyłby się opowiedzianym w nim losem lirnika, nie zdobyłby się na współczucie dla tego nieszczęśnika, nie ulitowałby się nad tym biedakiem…
Właśnie ja, cały niemalże ja
Ale jest jeszcze powód, dla którego przejąłem się Lirnikiem, daleko, z mojej perspektywy daleko ważniejszy: jest to powód osobisty i intymny. Owóż przejąłem się omawianą pieśnią, bo znalazłem w niej siebie – jeśli niezupełnie, to z pewnością zalazłem w pieśni tej jakąś niemałą i istotną część siebie, część, którą teraz, kiedy już mi się objawiła, mogę uczcić i z którą teraz mogę starać się bratać, zżywać, jednać. Przeszył mnie Lirnik, bo znalazłem w nim, niczym w lustrze, swoją podobiznę, swoje odbicie, bo przedkłada mi ten utwór mój portret; bo odkryłem, że lirnik, ten zdziadziały kataryniarz, ten ubożuchny, zramolały grajek, ten niedołęga, którego stawia przede mną ta muzyka i ta poezja, to nie kto inny, ale ja – właśnie ja, cały niemalże ja. Tak to ze swojego wewnętrznego wszechświata widzę, tak tego w moim wewnętrznym sanktuarium doświadczam – dlatego jest to prawda: moja prawda, o mnie prawda. Bez zająknięcia rzec przeto mogę i z całego swojego serca rzec w tym miejscu pragnę: lirnikiem jestem.
Cóż tedy być lirnikiem dla mnie znaczy? Znaczy to dla mnie przede wszystkim – uczciwie dodaję „przede wszystkim”, gdyż nie zamierzam sporządzać tu żadnej wyczerpującej listy elementów właściwych, jak ufam, egzystencji lirniczej, poprzestając na wyłuszczeniu tych, o których mowa jest w przytoczonym wierszu – być człowiekiem marginesu, społecznym wyrzutkiem, żyjącym „za wsią”, „na górce”, a więc osobno, obok innych ludzi i poza ich wspólnotą; znaczy to dla mnie do znudzenia, ustawicznie, wytrwale robić to, co się umie i jak się umie, choć uznaje się to za nic niewartą lajerkę, za mizerię, tandetę, badziewie – robić to, co się umie i jak się umie, z jednej strony z zaangażowaniem, z drugiej zaś strony z niejaką obojętnością, ocierającą się może nawet o rezygnację; znaczy to dla mnie być nędzarzem, biedakiem, włóczęgą, od którego odwraca się wzrok, którego nie chce się słuchać, który liczyć może jedynie na tę łaskę, że „psy dokoła wyszczerzają [nań] kły”. Jeśli przeto powiadam o sobie, że jestem lirnikiem, to powiadam, żem samotny, opuszczony, zostawiony sam sobie, żem w potrzebie, żem pochłonięty swoim zadaniem, swoim przeznaczeniem, swoją „głupią” robótką; jeśli mówię, że jestem lirnikiem, to mówię, że żebrzę o uwagę i akceptację, że żebrzę o życzliwość i wsparcie – mówię, że żebrzę o miłość.
Idźmy na całość
Drodzy czytelnicy, to poznanie samego siebie, o którym piszę, nie wpędza mnie – przynajmniej na chwilę obecną, pozwolę sobie zastrzec, bo może nie będzie tak zawsze – w melancholię, czego może bym się i spodziewał. Przeciwnie, rodzi ono we mnie pokój, przynosi mi wyzwalające poczucie ulgi. Dziwię się temu, choć może nie jakoś wielce, choć, zaznaczę, niespecjalnie. I nie bardzo wiem, co o tym myśleć. Może dzieje się tak dlatego, że oto odsłania mi się prawda, która, jak sobie imaginuję, ponieważ jest prawdą, nie może człeka pognębiać, lecz musi go uwalniać…
Jasne, nie chcę rejestrowanego tu przeżycia zawłaszczać, przypisując go wyłącznie sobie. Taki ruch byłby z mojej strony arogancją. Należy raczej przyjąć – zdrowy rozsądek tak podpowiada – że między nami jest wielu, bardzo wielu lirników. Ba, idźmy na całość: może trzeba stwierdzić, że lirnikiem jest każdy człowiek, każdy z nas. Może lirnikiem jestem ja i może lirnikami jesteście wszyscy wy.
Najnowsze komentarze