Miłość w czasach zarazy
Ks. Łukasz Libowski przedstawia
Byli ludzie, którzy się popłakali
Trwamy, szanowni Państwo. A wirus coraz bardziej, coraz zadziorniej nas atakuje. I żąda od nas coraz to nowych ofiar.
Postanowiono wczoraj – piszę niniejsze w środę, w 24. dzień marca – że nie wolno gromadzić się w grupie większej niż pięć osób. Dla mnie, księdza, oznacza to, że nie będę chyba odtąd przez jakiś czas sprawował eucharystii z udziałem ludu. Kiedy wczoraj w czasie wieczornej mszy proboszcz parafii, w której obecnie przebywam – nie powiem: przejęty – rzecz ogłaszał, byli ludzie, którzy się popłakali.
Ja sam – przyznaję to z niejakim wstydem – decyzję władz przyjąłem spokojnie. Raz, że spodziewałem się, że tak właśnie sprawy się potoczą. Dwa: odprawianie liturgii euchary–stycznej bez ludzi nie jest dla mnie nowością. Jako ksiądz student często bowiem zmuszony jestem w ten sposób – tj. w pojedynkę – mszę świętować. Acz rozumiem, że dla niejednego księdza jest to rzeczywistość, którą musi dopiero oswoić i do której musi się przyzwyczaić. I trzy: jestem raczej człowiekiem, który bez gwałtownych emocji zniesie wiele. Choć za bardzo pewny tego stwierdzenia o sobie samym być nie mogę, jasne. Podobnie jak i innych przekonań żywionych przez się na swój temat.
By nie tracić nadziei. By żyć
W czasie ferii zimowych byłem wraz ze swoim mistrzem i nauczycielem, ks. Joachimem Piecuchem, we Wrocławiu – dokładnie: w cudownym, modernistycznym Pawilonie Czterech Kopuł – na wystawie prac Michaela Lucasa Leopolda Willmanna (żył w latach 1630 – 1706), jednego z najznakomitszych artystów barokowych Europy Środkowej, śląskiego – jak bywa on nazywany – Rembrandta (wystawa Willmann. Opus magnum, której obejrzenie przy tej okazji serdecznie rekomenduję i polecam, będzie dostępna – zgodnie z planem – do 26 kwietnia, choć być może, z powodu koronawirusa, data jej zamknięcia zostanie przesunięta). W czasie zwiedzania ekspozycji przykuło moją uwagę kilka obrazów, jednakże – zmysły wszak to naczynia małe, które stosunkowo łatwo i szybko daje się wypełnić, w przeciwieństwie do bezdennego naczynia naszego ducha! – żadnemu z nich nie udało mi się wtedy, poświęcając mu więcej czasu, dokładnie przyjrzeć.
Jedno z tamtych – najmniejszych chyba – Willmannowych płócien teraz, w – nawiążmy do Gabriela Garcíi Márqueza – czasach zarazy mi się przypomina: mianowicie obraz Miłosierny Samarytanin (reprodukcję załączam do tekstu: nie jako jego ilustrację, ale jako integralną jego część). A razem z tym obrazem przychodzi mi na myśl – jakże by inaczej! – przepiękna odnośna historia ewangelijna (zob. Łk 10,30 – 37), a także Orygenesowa interpretacja tej historii, którą jakiś już czas temu z nieskrywanym entuzjazmem przedstawił mi mój przyjaciel, doktor patrologii in spe, ks. Mateusz Batóg (zob. Orygenes, Homilia 34. o ewangelii św. Łukasza, a także jego, Orygenesa, komentarz do 8. rozdziału ewangelii św. Jana).
Wydaje mi się, że rozmyślanie o owym Samarytaninie, którego wielkoduszny i szlachetny czyn Chrystus opowiedział, Łukasz opisał, Orygenes skomentował, a Willmann namalował, jest najlepszym, co w chwili obecnej w tragicznym naszym położeniu możemy zrobić. By dzielnie znosić wszelkie spadające na nas niedogodności. By unieszkodliwiać budzące się w nas lęki. By radzić sobie z nami samymi. By nie tracić nadziei. By żyć.
Czy dobro zna miarę?
Patrzmy na wzruszającą scenę, jaką buduje dla nas fenomenalny Willmann! I wspominajmy biblijne słowa – tak ich niewiele! – w których scena ta została wyrażona! Przecież jedno z drugim się splata, objawiając to samo zjawisko. Tę samą, wielką tajemnicę. Tajemnicę – misterium miłości.
Oto wszystko inne jest w tym momencie nieważne. Liczy się teraz tylko to jedno: że Samarytanin zajmuje się znalezionym, ledwo żyjącym człowiekiem – przyglądnijmy się jego mizernej twarzy! Co biedakowi się przydarzyło? Jakie nieszczęście go spotkało? Wiemy. Zszedł z Jerozolimy, zmierzając do Jerycha. Ale za miastem został napadnięty. Rabusie nie tylko go ograbili, ale zadali mu także liczne rany, tak, że nieszczęśnik był prawie umarł. Leżącego i dogorywającego, nie okazawszy mu ani odrobiny zainteresowania, nie mówiąc już o miłosierdziu, minęli go kapłan i lewita.
Ale ulitował się nad nim, głęboko poruszony jego widokiem, przechodzący drogą ten oto Samarytanin, którego oglądamy. Przykucnąwszy i oparłszy o swoją nogę bezwładnego nędznika, aby mu ulżyć, aby uśmierzyć jego cierpienie, zalewa oliwą jego rany. Zaraz dobędzie ze swego tobołka wina, aby i nim – dla lepszego ich gojenia – zaprawić krwawe jego urazy. A jakiż on w tych swoich poczynaniach niewyobrażalnie – aż zakrzyknąć chce się: nadludzko! – czuły i jakże nieskończenie delikatny! Jakże troskliwy i jakże dobry – toż najczystsza, najszczersza dobroć bije z jego oblicza – jest ów Samarytanin!
A jakby tego było mało, to jeszcze zabierze on znalezionego, napotkanego mężczyznę pobitego, doszczętnie niemal strzaskanego, zmiażdżonego, na swoim bydlątku do gospody; i tam do końca dnia sam będzie się nim zajmował; a potem opłaci jeszcze jego tam pobyt, polecając karczmarzowi, żeby miał o niego staranie! Mili Państwo, powiedzcież, czy dobro zna jakąkolwiek miarę? Czy może znać ono miarę?
Przed sobą ma wszystko
Orygenes uważał, że okrutnie zbitym z Chrystusowej historii jest ludzkość, a zajmującym się nim Samarytaninem – Chrystus. Genialne! To my, drodzy czytelnicy, nie kto inny, jesteśmy owym człekiem skatowanym, spranym – a opatruje nasze obrażenia Bóg. To siebie widzimy na płótnie Willmannowym, obtłuczonych i nagich – i Boga, całego nami zaabsorbowanego, całego na nas i na jak najrychlejszym przywróceniu nam zdrowia skupionego, skoncentrowanego.
Jak mi się wydaje, scena opracowana przez Willmanna spowita jest czerwienią, tonie w najróżniejszych – od mocnych, prawie że brązowych w dolnej części dzieła aż do słabych, różowawych i jakby pomarańczowych w górnej części obrazu – jej odcieniach. Czemu czerwień? Owszem, w ten sposób artysta daje nam znać, że to, co kontemplujemy, dzieje się pod wieczór, kiedy dzień już się zmierzcha. Lecz może jest inny jeszcze powód tej czerwieni – interpretacyjny. Przecież tu odsłania, tu ujawnia się miłość – a czerwień jest kolorem miłości. Spójrzmy: rzeczą spośród wszystkich widzianych przez nas na malunku najintensywniej nasyconą czerwienią jest płaszcz Samarytanina. Niewykluczone, że to dla nas znak: on, Samarytanin, wyobraża, symbolizuje miłość. On, Samarytanin, jest miłością. A jeśli jest miłością, to jest Bogiem.
I jest jeszcze w naszą scenę wkomponowane drzewo. To istotny element całości: zważmy tylko kształt obrazu i proporcje poszczególnych umieszczonych na nim elementów. Drzewo przedstawione jest tu wspaniałe, zielone, z rozłożystymi gałęziami. Cóż drzewo to znaczy? Że uczynek spełniany przez Samarytanina jest życiodajny. Że miłość jest życiodajna. Że życiodajny jest Bóg. Że pobity człowiek, którym Bóg się opiekuje, o którego Bóg się troska, ma jeszcze wiele przed sobą. Bo przed sobą ma wszystko. Bo przed sobą ma życie.
Nasz ratunek i szczęście
Jestem przekonany, że nowotestamentalna, Łukaszowa przypowieść o miłosiernym Samarytaninie, Orygenesowe czytanie tej przypowieści i Willmannowe jej zobrazowanie pokazują, uświadamiają i uprzytomniają nam, rabowanym i bitym przez koronawirusa, co robi miłość w czasach zarazy.
Co robi? Z największą starannością, z trudną do wyobrażenia sobie uważnością, z niebywałą pieczołowitością zajmuje się nami. Pochyla się nad nami. Litością zdjęta oliwą zalewa nasze rany. Żeby nie piekły. Żaby nas nie bolały.
Ta miłość to Chrystus. To Bóg. On – nasz piękny Samarytanin (ὁ καλὸς Σαμαρείτης [czyt. ho kalós Samareítes]). Nasz lekarz. Nasze lekarstwo. Nasz ratunek i szczęście.
On – jest przy nas. Jest z nami.
Najnowsze komentarze