środa, 20 listopada 2024

imieniny: Anatola, Rafała, Edmunda

RSS

Jan Filar – aptekarz z Rud

11.02.2020 00:00 red

Przyszłą żonę ujął duszą wędrowca, bo jak przystało na prawdziwego podróżnika, odkrywał świat mając kilka złotych w kieszeni i mnóstwo pomysłów w głowie. W zawodzie najbardziej cenił sobie kontakt z ludźmi. Potrafił wysłuchać, pomóc i doradzić, nawet jeśli pacjentem okazywała się chora krowa. Do dziś do sklepu zielarskiego, w którym wcześniej była apteka, trafiają klienci, którzy z ogromnym szacunkiem wspominają magistra Filara.

Wielkie miasto małe nadzieje

Trudno nazwać szczęśliwym dzieciństwo, które przypadło na okres II wojny światowej. Nic więc dziwnego, że o okresie swego dorastania pan Jan niewiele opowiadał. Urodził się w grudniu 1939 roku w Katowicach, a po nim przyszli jeszcze na świat bracia Ryszard i Marian. Rodzina zajmowała obszerne mieszkanie niedaleko kościoła Mariackiego, a architekt miejski Zbigniew Filar sam utrzymywał żonę Irenę i dzieci. – Po wojnie teściowie dostali duże, 125-metrowe mieszkanie przy ulicy Andrzeja, tuż przy dworcu. Mąż opowiadał, że razem z rodzicami jeździli często na wakacje w góry i nad morze. Potem były wędrowne obozy zawsze z plecakiem i pod namiotem i mój mąż takim wędrowcem i podróżnikiem został do końca życia – opowiada Ewa Filar.

Po szkole podstawowej, wraz z dużą grupą kolegów i koleżanek, pan Jan wybrał się do katowickiego Liceum Farmaceutycznego, a po nim trafił na studia farmaceutyczne do Akademii Medycznej w Krakowie. Mógł wybrać jeszcze Wrocław, ale to Kraków zachwycił go jako miasto, które poznawał podczas wcześniejszych wycieczek. Za farmacją przemówił z kolei fakt, że wielu absolwentów szkoły średniej, którą skończył, wybrało właśnie te studia. – Stworzyli na uczelni zaprzyjaźnioną grupę, która trzymała się razem ponad pięćdziesiąt lat. Jeździli w Bieszczady, na Mazury, a po studiach spotykali się na zjazdach i mieli ze sobą stały kontakt – mówi pani Ewa i dodaje, że otrzymany w 1964 roku przez męża dyplom nie przyniósł mu zbyt wiele radości, bo w tym samym czasie zmarł jego ojciec. Decyzja o powrocie do Katowic była natychmiastowa. Zamieszkał z mamą i rozpoczął pracę w jednej z tutejszych aptek. Nauczony doświadczeniem kolegów, których armia powoływała w swe szeregi po tym, jak zakładali rodziny, do wojska zgłosił się sam. Spędził tam dwa lata najpierw stacjonując w Warszawie, a potem w Modlinie. Kontaktu z zawodem nie stracił, bo przydzielono go do wojskowej apteki.

W 1968 roku rozpoczął pracę w Zarządzie Aptek w Katowicach. – Tam się poznaliśmy. Ja po maturze trafiłam do działu dystrybucji leków, a on po powrocie z wojska do działu zaopatrzenia farmaceutycznego. Ujęła mnie w nim dusza wędrowcy. Był świetnym tancerzem, grał na gitarze, śpiewał, ale przede wszystkim lubił podróże z plecakiem. Katowice miały dużo do zaoferowania. Chodziliśmy do kawiarni „Cafe Sport” przy Rynku, a wieczory spędzaliśmy w kinie „Rialto”, „Światowit” albo w wybudowany na Koszutce „Kosmosie”. 6 czerwca 1970 roku wzięliśmy ślub. Wesele odbyło się w moim rodzinnym domu w Sosnowcu. Zamieszkaliśmy u teściowej w Katowicach, razem z dwoma braćmi męża i ich żonami. Była wspólna lodówka, wspólna łazienka, pokój telewizyjny u teściowej i absolutna zgoda – wspomina pani Ewa. Do całkowitego szczęścia brakowało tylko satysfakcji z pracy. Pan Jan chciał wrócić do apteki, więc małżonkowie zaczęli szukać ofert zatrudniania dla farmaceuty. Znaleźli ją w Rudach.

Serce w plecaku

Okazało się że porzucenie dużego miasta na rzecz niewielkiej podraciborskiej wsi wcale nie kosztowało Filarów zbyt wiele. Obudził się w nich bakcyl kolejnej podróżniczej przygody. Otoczenie rudzkich lasów i pięknych zabytków tylko to wzmocniło. – Lubiłam cygańskie życie, więc byłam dobrym kompanem dla męża. Gdy przyjechaliśmy do Rud czekało na nas dwupokojowe mieszkanie nad apteką, do którego od razu się wprowadziliśmy. Po kilku miesiącach okazało się, że brakuje w aptece księgowego, więc znalazł się dla mnie etat. Zniszczyliśmy więcej papci niż butów, tyle było chodzenia z góry na dół – mówi ze śmiechem pani Ewa.

Mieli tu zostać tylko na dwa lata, a okazało się, że z Rudami rodzina związała się na całe życie. W 1972 roku przyszła na świat ich córka Małgorzata, która tak jak tato została farmaceutką, a trzy lata później syn Wojciech, późniejszy absolwent filozofii. Ferie spędzali w górach jeżdżąc na nartach, wakacje zawsze pod namiotem. Polskę i zagranicę przemierzali trabantem, maluchem i dużym fiatem, a jedzenie, sprzęt i ubrania pakowali najczęściej do przyczepki, pamiętając o zabraniu ze sobą kartek na żywność i benzynę. – Takie podróżowanie z mapą na kolanach, bez wykupionych wcześniej kwater miało swoje plusy, bo zawsze jechaliśmy tam, gdzie chcieliśmy, a jak nam się nie podobało to wsiadaliśmy do samochodu i ruszaliśmy dalej. Towarzyszyła nam często rodzina średniego brata męża – Ryszarda i Romana Hechmanna, licealnego kolegi męża. Z tym drugim w latach 80., mając 10 dolarów w kieszeni mąż wybrał się na wyprawę rowerową z Rud przez Czechosłowację, Austrię, Włochy aż do Chorwacji i z powrotem. Zajęło im to sześć tygodni. Innym razem razem z Hechmannami pojechaliśmy całą rodziną na rowerach do Kołobrzegu, oczywiście pod namioty, które trzeba było zabrać ze sobą – opowiada pani Ewa.

Rodzinne wakacje Filarów dalekie były od błogiego lenistwa, nic więc dziwnego, że w rodzinnym albumie nie ma zdjęć z plaży, jest za to sporo z podróży rowerowych i samochodowych. – W Bieszczadach mieszkaliśmy u gospodarzy, którym pomagało się w polu przy żniwach lub wykopkach. Myśmy byli w ciągłym ruchu. Raz tylko pojechaliśmy na wczasy do ośrodka i ledwo tam wytrzymaliśmy. Hotele all inclusive są nie dla nas – podsumowuje pani Filar, która w ostatnią wyprawę pod namiot wybrała się z mężem i wnuczką do Łeby. To było rok przed jego śmiercią.

Rudzkie pogotowie pracy

Przez kilka pierwszych miesięcy Jan Filar pracował razem ze swoim poprzednikiem, magistrem farmacji Edwardem Kaszą, który odszedł później do pracy w Rybniku. Pan Edward, który pierwszą aptekę w Rudach otwierał w 1961 roku, swojego następcę bardzo polubił i często go odwiedzał. Potem pan Jan został sam, mając do pomocy tylko żonę i panią, która sprzątała. – Mój mąż był człowiekiem niezwykle kontaktowym. Jak tylko przyjechaliśmy to poszedł do urzędu gminy, który był wtedy w Rudach, żeby się przedstawić. W przychodni pracował jeszcze doktor Wyrwoł, którego poznaliśmy, ale była między nami taka duża różnica wieku, że zaprzyjaźniliśmy się dopiero z jego następcą, doktorem Michalikiem i jego żoną – tłumaczy pani Ewa.

Apteka była usytuowana obok przychodni, więc gdy któryś z lekarzy wypisywał receptę, można ją było zrealizować w zasadzie na miejscu. Wiele leków pan Filar robił sam i znany był z tego, że chętnie doradzał, nie tylko w sprawach zdrowia ludzi, ale i zwierząt, których w latach 70. było w Rudach sporo. – Przychodził rolnik, któremu ocieliła się krowa, bo potrzebował dobrej maści na obolałe wymiona, albo gospodarz, którego kury miały robaki i szukał dla nich lekarstwa. Mąż każdego wysłuchał i jeśli tylko mógł to zawsze pomógł. Zdarzało się też że do apteki trafiały starsze osoby, które zamiast do lekarza, przychodziły do aptekarza. Wtedy był bardzo ostrożny, nie leczył, tylko odsyłał do przychodni – mówi pani Ewa.

Filarowie byli do apteki przywiązani w przenośni i dosłownie, bo od samego początku prowadzili tzw. pogotowie pracy, co oznaczało dostęp do farmaceuty przez 24 godziny na dobę. Przy wejściowych drzwiach był zamontowany dzwonek, z którego w razie potrzeby można było skorzystać. Pan Jan był na ciągłym dyżurze, a jak musiał gdzieś wyjechać, to wywieszał kartkę z informacją o której będzie z powrotem. – Apteka była moim drugim domem, bo spędzałam w niej mnóstwo czasu. Jako dziecko pomagałam tacie przy myciu butelek, związywaniu gumkami opakowań z lekami po 10 sztuk i rozpakowywaniu towaru, który należało tak układać, żeby lekarstwa z krótszym terminem przydatności do użycia były z przodu. W naszej aptece receptura oddzielona była od ekspedycji mleczną szybą, dzięki czemu tato, przygotowując jakiś robiony lek, miał stały kontakt z pacjentami. Czas poświęcony na ich wysłuchanie i doradzenie był dla niego bardzo ważny. Przysłuchiwałam się tym rozmowom i to były lekcje, które wiele mi dały gdy zostałam farmaceutką. Byłam tak przesiąknięta tym zawodem, że nie mogłam wybrać niczego innego – opowiada Małgorzata Łukanowska.

W okresie prywatyzacji Filarowie, trochę przymuszeni sytuacją na rynku, wykupili budynek z apteką i mieszkaniem. Z jednej strony mogli powiedzieć, że w końcu są na swoim, z drugiej – bardzo szybko zaczęli odczuwać, że czasy prosperity małych, wiejskich aptek powoli wygasają. – Dołączyłam do taty w 2005 roku i miałam okazję pracować z nim dwa lata. Bardzo żałuję, że tak szybko odszedł, ale jestem mu wdzięczna za to, co mi po sobie zostawił. Przez ten krótki czas miałam okazję pracować w aptece według jego zasad. Nigdy nie uczył mnie zawodu wprost, ale wystarczyło na niego patrzeć, by wiedzieć co znaczy godność. Uważał, że farmaceuta powinien pracować ze spokojem i dumą. Wciąż mam przed oczami obraz taty ubranego w wyprasowany fartuch, białą koszulę i krawat. Teraz widzę, że w swojej pracy powielam jego sposób komunikacji z pacjentem. On miał zawsze dla drugiego człowieka czas i ja, choć jestem już aptekarką z innego pokolenia, staram się jego zasady wcielać w życie – podsumowuje pani Małgorzata.

Katarzyna Gruchot

  • Numer: 6 (1449)
  • Data wydania: 11.02.20
Czytaj e-gazetę