Józef Myśliwiec - litograf z Brzezia
Miał duszę artysty. Malował obrazy, odnawiał krzyże, projektował kartki i kalendarze, a raciborscy drukarze do dziś opowiadają o jego rysunkach, które przygotowywał w lustrzanym odbiciu. Potrafił zrobić z beczki lampę, z zydla puf, a córki uszczęśliwić ręcznie wykonaną biżuterią. Nawet na emeryturze przechadzał się po swym domu w Brzeziu w białej koszuli i spodniach oraz nieodłącznym kapeluszu „Panama” na głowie.
Pamiątki dla przyszłych pokoleń
Brzezie to było jego miejsce na ziemi. Tu się urodził, wychował i pozostał do końca życia, podobnie jak rodzice: Konstantyna z Miczajków i Jan Myśliwcowie. – Babcia nie pracowała, bo miała dwanaścioro dzieci. Dziadek był kolejarzem. Musiał dobrze zarabiać, bo z jednej pensji było go stać na wybudowanie dużego domu, w którym mogła się pomieścić cała rodzina – tłumaczy Bogdan Myśliwiec. Ten pierwszy, skromny i niezaspokajający ich potrzeb, zburzono w 1930 roku, ale musiał się zachować we wspomnieniach urodzonego trzy lata wcześniej Józefa, bo wiernie odtworzył go na jednym ze swych obrazów. Drugi stanął obok i znalazł się na jednym z pierwszych zdjęć w przygotowanej przez niego dla przyszłych pokoleń rodzinnej kronice. Są w niej fotografie wszystkich braci i sióstr z adnotacjami o ich życiowej drodze. Wiemy, że najstarszy z rodzeństwa Franciszek został technikiem telekomunikacji, Karol murarzem, Henryk pracował w restauracji „U Siedlaczka”, Wilhelm był rzeźnikiem, Izydor został księdzem, a w przyszłości proboszczem parafii w Gołkowicach, Jan szewcem, a Anna zmarła w wieku 21 lat na zapalenie opon mózgowych. Starszy od Józefa o trzy lata Alojzy, był tak jak brat litografem. Po wojnie obaj pracowali w zakładach Graficznych w Raciborzu, jeden w drukarni, a drugi w stolarni. Po Józefie przyszedł na świat Stanisław, który został krawcem i najmłodsza Maria, która pracowała u swojego brata księdza jako gospodyni.
Wszyscy kończyli szkołę powszechną w Brzeziu, ale to na podwórku zawiązywały się pierwsze przyjaźnie. – Chodziłam do klasy z Jankiem Darowskim, który był najlepszym kumplem Józka Myśliwca. Byli sąsiadami i obaj mieli artystyczne zacięcie. Stanowiliśmy taką paczkę nastolatków, którzy mieli swoje tajemnice. Jedną z nich były wypady bez wiedzy rodziców na tańce do restauracji „U Siedlaczka”. W czasie wojny chłopaki pracowali razem w raciborskiej księgarni, której właściciele mieli propolskie sympatie. Gdy wprowadzono nakaz likwidacji wszystkich polskich książek, zaczęli je wywozić ukradkiem do Brzezia i ukrywać po domach. Ja też dostałam kilka z nich i mogłam do woli czytać. To było bardzo niebezpieczne, dlatego nasi rodzice o tym nigdy się nie dowiedzieli – wspomina po latach Helena Burek (wtedy Jędrzejczyk).
Choć nie zachowały się z tego okresu żadne dokumenty, wiemy, że doświadczenie w poligrafii pan Józef zdobywał jeszcze przed wojną. Informacje o tym, że terminował w drukarni Lindnera w Raciborzu, gdzie zdobył zawód litografa, znajdują się w prowadzonej, między innymi przez pana Józefa, kronice zakładu. Potwierdzają to również młodsi koledzy z drukarni, którzy pracowali w chemigrafii, a potem przygotowalni offsetowej.
Dziadek MacGywer
W 1944 roku 16-letni Józef dostał powołanie do Służby Pracy Rzeszy (Reichsarbeitsdienst), a rok później rzucono go na front wschodni. – Wujek Wilhelm walczył w armii Andersa pod Tobrukiem, a ojciec w Wehrmachcie, skąd dostał się do rosyjskiej niewoli. Opowiadał mi kiedyś, że gdy w obozie słyszał głos trąbki, od razu przypominał mu się rodzinny dom w Brzeziu, za którym bardzo tęsknił – mówi Gabriela Krasek. Bernard Gruszczyk, który pracował z panem Myśliwcem w przygotowalni offsetowej przypomina sobie rozmowę, w której wspominał okres niewoli. – Mówił, że w obozie panował straszny głód. Pilnował ich tylko jeden żołnierz, ale nikt nie myślał o ucieczce, bo nie było na to siły. Wspominał też o bracie, który walczył u Andersa i wujku, który był polskim powstańcem. Sam musiał udowadniać przed tamtejszą komisją że jest Polakiem. To zaważyło, że go w końcu puścili do domu – mówi pan Bernard.
Wrócił w listopadzie 1945 roku, ale okazało się że jako jeden z nielicznych, bo większość kolegów z podwórka została na Zachodzie. Ze swoim przyjacielem Janem Darowskim przez wiele lat korespondował. Zaczął się również udzielać w brzeskim kółku teatralnym, które wystawiało sztuki w sali u Siedlaczka albo Proskiego. Brał udział w inscenizacji fragmentów „Potopu”, a w „Igraszkach z diabłem” grał postać Lucyfera. Pierwsze powojenne lata upływały panu Józefowi pod znakiem wyświetlanych w objazdowym kinie filmów, zabaw tanecznych i spotkań z uroczą brzezianką. Anna Fiołka we wrześniu 1950 roku została jego żoną. – Ojciec miał duszę artysty, a mama musiała twardo stąpać po ziemi. Lubił się dobrze ubrać, a szył wszystko na miarę u swojego brata Stanisława. Nawet gdy był już na emeryturze chodził po domu w białej koszuli, białych spodniach i kapeluszu „Panama”. Sam robił wiele mebli, które były równie piękne, co niewygodne. Nie tolerował peerelowskich meblościanek i gdy mama kupiła kiedyś taką bez jego wiedzy, w domu była awantura. Pamiętam jego lampę zrobioną z beczki i puf przerobiony ze starego zydla. On w każdym przedmiocie widział jego drugie życie, dlatego chętnie wszystko gromadził. Zbierał zegary, radia, lampy, naprawiał zegarki i robił biżuterię. Nasze dzieci mówiły o nim Dziadek MacGywer, bo nie było rzeczy, której nie potrafiłby przerobić – opowiada córka Gabriela i dodaje, że wykonany przez niego ozdobny pasek i buty z ćwiekami, które założyła na sylwestra, były obiektem westchnień wielu koleżanek.
Pan Bogdan pamięta ojca jako wysportowanego mężczyznę, który miał zawsze dobrą kondycję i w wieku 80 lat jeszcze jeździł na rowerze. – Zabierał mnie zimą na Widok, gdzie zjeżdżaliśmy na nartach. Wspinaliśmy się ostro pod górkę, żeby potem zjechać jakąś wyznaczoną przez niego trasą, a potem z nartami znowu na szczyt. Latem chodziliśmy nad brzeski staw, gdzie pływaliśmy albo łowiliśmy ryby. Cieszył się naszym ogromnym szacunkiem. Nigdy na nas nie krzyczał, ale wystarczyło że spojrzał. Wszyscy wiedzieliśmy, że musimy się dobrze uczyć i dalej kształcić, a ja musiałem się tłumaczyć z każdej czwórki. Dawał nam jednak sporo niezależności. Miałem taki okres, że chodziłem w długim do ziemi płaszczu i szalu. Nigdy nie ingerował w to jak się mamy ubierać i jakich dokonywać życiowych wyborów – podsumowuje.
Rysunek na kamieniu
Zanim pan Józef rozpoczął pracę w Zakładach Graficznych w Raciborzu, zaraz po wojnie pracował jako pomocnik weterynarza, a potem w Roszarni w Nędzy. W kwietniu 1956 roku kierownik drukarni Jan Zembaty zatrudnił go na stanowisku rysownika.
– Gdy rozpoczynałem w 1960 roku pracę w chemigrafii, pan Myśliwiec, z zawodu litograf, pracował już w rysowni, którą połączono potem z naszym działem. On potrafił robić rysunki w lustrzanym odbiciu, a na początku robił to jeszcze na kamieniach litograficznych. Zajmował się reprodukcją rysunków graficznych, przeznaczonych do druku typograficznego. Miał doświadczenie zdobyte jeszcze w przedwojennej drukarni i był tak zdolny, że gdy przeszedł później do przygotowalni offsetowej, to nie musiał zdawać żadnych dodatkowych egzaminów i świetnie sobie radził. W zakładzie cieszył się zawsze dużym szacunkiem i choć zawsze byliśmy na „Pan”, wiedziałem, że z wszystkim mogę się do niego zwrócić i po przyjacielsku mi pomoże – tłumaczy Stefan Rostek, który przejął po koledze prowadzenie Kasy Zapomogowo-Pożyczkowej.
Gdy w 1957 roku borykający się z poważną chorobą Leszek Zembaty wyjechał do sanatorium, Józefowi Myśliwcowi powierzono funkcję kierownika zakładu. Potem na stażu w Spółdzielni Poligraficznej „Gryf” w Warszawie uczył się technik wykonywania form płyt offsetowych, dzięki czemu trafił do pracy w przygotowalni offsetowej. – Został tam po Romanie Nowaku brygadzistą. Dyrektorzy zawsze musieli się z nim liczyć, bo działał w Plenum Związku Zawodowego Pracowników Poligrafii Okręgu Śląskiego, Radzie Zakładu i był Społecznym Inspektorem Pracy, który podlegał bezpośrednio Państwowej Inspekcji Pracy w Opolu. Miał taką władzę, że mógłby wstrzymać produkcję, a nawet zamknąć zakład, jeśli wymagałoby tego bezpieczeństwo pracy. Prywatnie był moim mentorem, z którym mogłem porozmawiać na każdy temat – mówi Bernard Gruszczyk.
Po pracy w drukarni pan Józef odnawiał na brzeskiej parafii figury w przedsionku kościoła, krzyże i proporce, a dla „Brzeskiego Parafianina” zrobił kalendarz z zabytkami swojej dzielnicy. – W 1961 roku, z okazji prymicji jednego z księży, ojciec zaprojektował i wydrukował mu okolicznościowe kartki. Robił to poza godzinami pracy w drukarni i ktoś go na tym przyłapał. Zrobiła się z tego wielka afera, bo to było nielegalne zlecenie, w dodatku dla Kościoła. Mieli go za to wyrzucić z pracy, ale skończyło się tylko na usunięciu z partii, czym mój ojciec lubił się potem chwalić – mówi ze śmiechem Gabriela Krasek.
W 1974 roku dyrektor Adam Markowski zaprosił pana Myśliwca do zespołu redakcyjnego, który miał się zająć przygotowaniem Kroniki Zakładu. Został jego przewodniczącym, odpowiedzialnym za opracowanie graficzne i teksty współczesne. – Był niezwykle uzdolniony plastycznie, dzięki czemu wszystkie rysunki w kronice są jego autorstwa. Miał też duży zbiór widokówek i fotografii ze starego Raciborza, które również publikowaliśmy. Pierwsze zdjęcia z pracy w drukarni, wycieczek i imprez organizowanych dla pracowników robił Józef Myśliwiec, a po nim przejął pałeczkę Bernard Gruszczyk – wspomina Elżbieta Czogała, która również należała do kronikarskiego zespołu.
Zacięcie kronikarskie i fotograficzne pan Józef wykorzystał też w przygotowanym dla kolejnych pokoleń Myśliwców rodzinnym albumie, pełnym jego odręcznych notatek i zdjęć, których po części jest autorem. – Ojciec przyjmował zawsze wszystko co przynosi los ze stoickim spokojem. Gdy był ciężko chory, na nic nie narzekał, zawsze mówił, że chciałby umrzeć w sobotę po kąpieli i po kolacji. I to marzenie mu się spełniło – mówi pan Gabriela. Jej ojciec dożył 91 lat. Został pochowany obok swojej żony na brzeskim cmentarzu.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze