Leszek Zembaty i jego syn Jan czyli od przeprowadzki do zamknięcia drukarni
Los tak pokierował życiem pana Leszka, że zamiast kontynuować rodzinną tradycję i uczyć w szkole, swoje życie zawodowe związał z poligrafią. Jego syn Jan znalazł pracę w tej samej drukarni, którą kiedyś kierował ojciec. Pierwszy wprowadzał zakład w początki druku offsetowego, drugi zamykał czasy raciborskich zecerów.
Profesor Jan Zembaty
Gdyby na mapie Polski zaznaczyć miejsca, z którymi związana była rodzina Zembatych, to najpierw byłyby to Wadowice, skąd wywodzi się pochodzący z Włoch ród, potem uczelniany Kraków, przedwojenny Cieszyn, Białka Tatrzańska z gromadzącą wszystkie pokolenia góralską chatą, Opole, gdzie profesor Jan Zembaty tworzył szkolnictwo i wreszcie Racibórz, gdzie jego syn Leszek kierował drukarnią, a wnuk Jan znalazł w niej pracę jako zecer.
Nestor rodziny – Jan – pochodził właśnie z Wadowic, skąd po ukończeniu szkoły średniej wyruszył do Krakowa. Uniwersytet Jagielloński ukończył z doktoratem, a podczas studiów poznał swoją przyszłą żoną Wandę. – Babcia pochodziła z gór, jej ojciec był nauczycielem, a dziadek Wojciech Dorula, pierwszym kierownikiem szkoły w Białce Tatrzańskiej. Skończyła Żeńskie Seminarium Nauczycielskie w Krakowie, pięknie grała na skrzypcach, a potem uczyła muzyki – opowiada Anna Zembaty-Łęska.
Pierwsze doświadczenie zawodowe młodzi Zembatowie zdobywali tuż po ślubie w Zawierciu, gdzie rozpoczęli wspólną pracę w szkole. Wkrótce przenieśli się do Cieszyna, gdzie na pana Jana czekał etat i piękny dom. On został profesorem Państwowego Gimnazjum im. A. Osuchowskiego, gdzie uczył historii i geografii, a jego żona zajęła się domem i dziećmi: Marią (rocznik 1927), Leszkiem (1930) oraz Krystyną (1937). Z ambicji zawodowych musiała zrezygnować, bo ustawa Sejmu Śląskiego z 26 marca 1926 roku zakazywała pracy w nauczycielstwie mężatkom. Ustawę celibatową zniósł Sejm Rzeczpospolitej Polskiej 9 kwietnia 1938 roku, dlatego do pracy pedagogicznej pani Wanda wróciła dopiero po wojnie. – Dziadek cieszył się wśród uczniów ogromnym autorytetem i był przez nich często odwiedzany. Przyjeżdżali do niego ludzie z całego świata, na przykład doktor Madecki docierał do Białki z Afyki Południowej. Chętnie opowiadał też o swoim koledze i poecie Julianie Przybosiu, z którym pracował w Cieszynie, a który znany był z tego, że nie stawiał uczniom dwój – mówi pani Anna i dodaje, że zaraz po wkroczeniu wojsk niemieckich do Polski, Jan Zembaty znalazł się na liście osób poszukiwanych przez gestapo. – Dowiedział się tego od folsdojcza, który w zamian za tę informację zażądał przepisania na niego domu. Do dziś jest w naszej rodzinie dokument potwierdzający tę transakcję. Po tym zdarzeniu dziadkowie wyprowadzili się do Białki Tatrzańskiej, gdzie jeszcze przed wojną, w rodzinnych stronach babci, zakupili góralską chatę – opowiada pani Anna.
Letnia siedziba pełniła też funkcję domowej szkoły, bo rodzice zadbali o gruntowne wykształcenie dzieci. – Kiedy po wojnie dziadka ściągnięto do Opola, by organizował tam szkolnictwo ogólnokształcące i zawodowe, mój ojciec od razu trafił do liceum. Rodzinną tradycję podtrzymała cała trójka rodzeństwa, bo wszyscy zostali nauczycielami. Starsza siostra ojca, ciocia Marysia, została wykładowcą akademickim na Uniwersytecie Wrocławskim, jej siostra Krysia polonistką po Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu, a ojciec skończył opolskie Studium Nauczycielskie. Podczas studiów poznał pochodzącą z Lwowa mamę, która uczyła się w Liceum Pedagogicznym – tłumaczy pani Anna.
Dyrektor Leszek Zembaty
Jadwiga i Leszek pobrali się w maju 1950 roku, a w czerwcu następnego roku przyszedł na świat ich pierwszy syn Jan, który otrzymał imię po dziadku. Doświadczenie zawodowe młodzi nauczyciele zdobywali w szkole specjalnej w Leśnicy. Gdy zaczęły się problemy zdrowotne pana Leszka, rodzina przeniosła się z powrotem do Opola, gdzie dostał etat w Wojewódzkim Urzędzie Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk. – Ojciec zachorował na gruźlicę i w związku z tym nie mógł dalej uczyć w szkole. Przez kilka lat mieszkaliśmy razem z dziadkami, którzy zajmowali dużą willę przy ulicy Pułaskiego. W Opolu urodziłam się ja i nasz młodszy brat Jerzy – wspomina pani Anna.
1 grudnia 1955 roku Leszek Zembaty został nowym dyrektorem Zakładów Graficznych w Raciborzu. Pięcioosobowa rodzina zamieszkała w niewielkim, dwupokojowym mieszkaniu przy ulicy Curie-Skłodowskiej. – W porównaniu z domem dziadków, warunki po rzeprowadzce były koszmarne. Mieszkanie było na piece, nie mieliśmy łazienki, a mamę przerażały karaluchy i pluskwy, które trzeba było wytępić. Ojciec był bardzo skromnym człowiekiem i nie przyszło mu do głowy, żeby zawalczyć dla swojej rodziny o lepsze lokum. Skupił się na najważniejszym zadaniu, które wyznaczono mu w drukarni, czyli przeprowadzeniu jej z Wojska Polskiego do budynku przy ulicy Staszica – tłumaczy Jan Zembaty.
Zembatowie nie mieli w Raciborzu żadnej rodziny, ani przyjaciół, nie brali więc udziału w życiu towarzyskim. On wciąż chorował i wyjeżdżał często do sanatorium, a na jej barkach pozostawał dom i dzieci, co musiała godzić z pracą zawodową. Pierwszą podjęła w Przedszkolu nr 8, potem została kierowniczką przedszkola rafakowskiego, a na końcu pracowała w Studziennej. – Ojciec był humanistą. W sanatorium w Głuchołazach prowadził radiowęzeł, w którym czytał fragmenty powieści. Z kolei w sanatorium w Zakopanem poznał pisarza i pieśniarza Stanisława Grzesiuka, z którym bardzo szybko znalazł wspólny język. Grał na skrzypcach i fortepianie, a jego znajomi wspominali, że równie pięknie śpiewał. Podczas wigilii, które zawsze spędzaliśmy w Raciborzu, tato często grał na skrzypcach, a mama śpiewała kolędy – mówi Anna Zembaty-Łęska. Jej brat pamięta, że skromne mieszkanie przy Skłodowskiej odwiedzał często pracownik drukarni Reinhold Rzytki, który pomagał rodzicom w bieżących naprawach, bo był tzw. złotą rączką.
Niewiele zostało tych dziecięcych wspomnień, bo pan Leszek odszedł zbyt szybko. Najstarszy Jan miał wtedy jedenaście lat, jego siostra Ania osiem, a Jurek był siedmiolatkiem. Leszek Zembaty zmarł po nieudanej operacji w Głuchołazach 26 listopada 1961 roku. Obecnie spoczywa obok swych rodziców w rodzinnym grobie w Białce Tatrzańskiej.
Zecer Jan Zembaty
Nie bez powodu najstarszy syn Jadwigi i Leszka Zembatych dostał imię po dziadku. Siostra widziała w nim zawsze duży potencjał pedagogiczny i może nawet w tym kierunku zmierzałaby jego przyszłość, gdyby nie pewien incydent, który zdarzył się tuż przed maturą. – Brat był bardzo zdolnym uczniem, ale podpadł jednemu z nauczycieli II LO, który starał się udowodnić, że do matury go nie dopuści. Po jednej z takich scysji Jasiu wziął do ręki teczkę, wyszedł z klasy i już więcej do niej nie wrócił. Maturę zdał od razu zaocznie – tłumaczy pani Anna.
Ponieważ jako chłopiec często chodził z ojcem do drukarni, pierwsza myśl, jaka mu przyszła do głowy, to był właśnie pomysł o pracy w tym zakładzie. W maju 1969 zgłosił się do zakładów graficznych, którymi kierował wtedy Jan Machel. – Trafiłem do zecerni, gdzie moim mistrzem został Wilhelm Dziadzia z Łubowic. Był wymagającym i mądrym człowiekiem. Rozmawiał ze mną o historii Niemiec, poligrafii i literaturze, dzięki niemu poznałem kim był Eichendorff. Dużo się od niego nauczyłem. Oprócz mnie pracował tam wtedy Józef Hercog, Reinhold Sochiera, Ludwik Sołtyński, Walter Sotyka i Jerzy Rogoża – wspomina pan Jan.
Po dwóch latach praktyki przyszedł czas na egzamin państwowy na zecera. Składał się z egzaminu pisemnego i ustnego, który odbywał się w szkole poligraficznej w Katowicach Piotrowicach oraz praktycznego, przeprowadzanego w jednej z katowickich drukarń. Z wszystkimi pan Jan świetnie sobie poradził, ale zamiast do zecerni, trafił do służby wojskowej. – Już wcześniej zastanawiałem się nad szkołą oficerską, bo podczas nauki w liceum jeździłem na wakacyjne obozy przysposobienia obronnego i bardzo mi się tam podobało. Brat mamy, który był zawodowym żołnierzem dał mi dobrą radę, żebym najpierw odbył służbę wojskową, a dopiero po niej zdecydował. Na podjęcie decyzji wystarczył mi tydzień. Od razu wiedziałem, że to nie dla mnie – mówi ze śmiechem pan Zembaty, który po dwóch latach spędzonych w Nysie wrócił do przygotowywania druków akcydensowych, afiszów, „Elektrody Raciborskiej”, czy „Życia Rafametu”. – Praca w drukarni miała ten plus, że dzięki niej mogłem poznać wielu ciekawych ludzi. Przychodził do nas Marian Zawisła, dr Ryszard Kincel, profesor Stanisław Konzal, który przygotowywał materiały na wszystkie swoje sympozja i konferencje, albo ksiądz Stefan Pieczka, który drukował u nas „Rodzinę parafialną” – wspomina pan Jan i dodaje, że takim momentem, który zapadł mu w pamięć był stan wojenny. – Drukarnia była pod specjalnym nadzorem. Mieliśmy maszynę do odbitek korekcyjnych, którą wojskowi zamknęli łańcuchem z kłódką. Sprawdzali nam wszystkie czcionki i każdą wydrukowaną ulotkę. Nieraz trzeba było czytać na głos, bo nie mogli się połapać w tekście, który był w lustrzanym odbiciu – tłumaczy pan Zembaty.
W pracy zaprzyjaźnił się z Bernardem Gruszczykiem, bo łączyła ich wspólna pasja, jaką była fotografia. – Zaczynałem od kółka fotograficznego w domu kultury Rafako, jeszcze za czasów liceum. Najczęściej robiłem zdjęcia rodzinne, a potem siedziałem w weekend w ciemni, żeby je wywołać. Klisze i papier kupowałem w Fotooptyce przy ul. Długiej. Bernard poszedł dalej, bo zaczął robić zdjęcia kolorowe z komunii, ślubów i różnych imprez – opowiada Jan Zembaty i podkreśla, że czuje się jednym z ostatnich zecerów i jednym z ostatnich pracowników, który w drukarni przy ul. Staszica gasił światło. Wraz z nim odeszły w przeszłość czasy czcionek Gutenberga, druku typograficznego i składaczy, którzy potrafili czytać tekst jednocześnie do góry nogami i w lustrzanym odbiciu.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze