Wtorek, 19 listopada 2024

imieniny: Elżbiety, Seweryny, Salomei

RSS

Grażyna Płonka - „Dziesiątka” za karę to najlepsza nagroda

26.03.2019 00:00 red.

Do Raciborza przyjechała tylko na dwuletnie studia w SN-ie, ale straciła serce dla chłopaka, który bez tego miasta żyć nie potrafił. Zamiast powrotu do rodzinnej Warty, zaczęła więc budować swoją przyszłość wśród Ślązaków, których na początku nie rozumiała, ale zawsze podziwiała. Dziś nie żałuje ani tego, że została w Raciborzu, ani tego, że trafiła do „Dziesiątki”, która wciąż pozostała jej bliska.

Warta grzechu warta

Ojca mamy znała tylko z opowiadań, bo zmarł dokładnie w dniu wyzwolenia rodzinnego Glinna, 17 stycznia 1945 roku. Z niemieckiego więzienia w Sieradzu pan Stanisław wrócił schorowany i już nie odzyskał sił. Marianna żegnała męża słowami „Pierwszy dzień wolności zabłysnął, a Ciebie grobowy kamień przycisnął”, które zapisane na kartce włożyła do trumny. Razem z czwórką dzieci rozpoczynała nowy rozdział życia w powojennej Polsce. Najstarszy Marian związał swe losy z Łodzią, Krystyna została na rodzinnym gospodarstwie, Janina zamieszkała w Warcie, a najmłodsza Anna trafiła do Aleksandrowa.

W 1947 roku w kościele w Brodni Janina Wielgus poślubiła Józefa Krawczyka, a w kwietniu następnego roku przyszła na świat ich pierwsza córka Grażyna. Na początku rodzina mieszkała w Glinnie, a potem przeniosła się do Warty, gdzie wynajęła mieszkanie. – To było niewielkie mieszkanko na parterze budynku należącym do pani Kosakowskiej. Nieraz zastanawiałam się nad tym, jak rodzice z dwójką dzieci, bo w 1953 roku urodziła się moja siostra Marysia, zdołali się w nim pomieścić. Mieliśmy beztroskie i szczęśliwe dzieciństwo. W każdym domu mieszkała gromadka dzieci, więc kompanów do zabawy było sporo. Najczęściej bawiliśmy się w chowanego, dwa ognie, graliśmy w klasy, a zimą jeździliśmy na łyżwach lub sankach i większość czasu spędzaliśmy na dworze – wspomina pani Grażyna.

Jej rodzice dostali pracę w szpitalu psychiatrycznym, gdzie już wcześniej pracowało rodzeństwo mamy pani Janiny. Zarobki musiały nie być zbyt wysokie, bo pan Józef zajmował się dodatkowo krawiectwem ciężkim, którego nauczył się w wojsku. Od kiedy nawiązał współpracę z zakładem Osińskiego, miał dwa etaty. Dziewczynkami zajmowała się często babcia, bo z Glinna do Warty było tylko osiem kilometrów. – To były piękne czasy, bo pracownicy szpitala i ich dzieci mogli korzystać z bogatej oferty socjalnej i kulturalnej. Była tam stołówka, w której jedliśmy obiady, kółko taneczne i teatralne, w którym występowała moja mama i do którego kostiumy szyła siostra babci. Szpital wybudował też dla swoich pracowników osiedle, w którym rodzeństwo babci dostało potem mieszkanie – tłumaczy.

W 1960 roku Krawczykowie zamieszkali w pierwszym wybudowanym w mieście bloku. Po 7-letniej podstawówce w Warcie pani Grażyna wybrała liceum ogólnokształcące w Sieradzu, gdzie codziennie dojeżdżała autobusem. – Trafiłam do wyjątkowo zdolnej klasy. Wielu moich kolegów skończyło prawo, medycynę, architekturę. Spotykamy się co jakiś czas w Sieradzu, choć w coraz mniejszym gronie. W czasach licealnych przyjaźniłam się z Grażyną Janiak i to była taka przyjaźń, która przetrwała lata, aż do jej śmierci – opowiada Grażyna Płonka i dodaje, że mimo natłoku zajęć i dojazdów zawsze znalazła czas na imprezy kulturalne organizowane w Sieradzu, a także zabawy taneczne w sali remizy strażackiej i imprezy miejskie na stadionie w Warcie.

Po maturze startowała na polonistykę na Uniwersytecie Łódzkim, ale nie dostała się. Rok przerwy w nauce wykorzystała do zdobycia doświadczenia w Gminnej Spółdzielni w Warcie, gdzie była odpowiedzialna za przeprowadzanie remanentów w jej sklepach. – To była fajna praca, bo w czasach, kiedy niczego nie można było kupić, miałam wszędzie znajomości. Podczas wakacji przyjechały do Warty moje dwie koleżanki, które trafiły do szkoły pielęgniarskiej w Raciborzu. Namówiły mnie, bym spróbowała startować do Studium Nauczycielskiego, które działało w mieście. W 1967 roku rozpoczęłam naukę na wydziale polonistyki z myślą, że po dwóch latach wrócę do Warty – tłumaczy pani Grażyna.

Chłopak z Raciborza

Pierwszy spacer po Raciborzu był dla pani Grażyny sporym zaskoczeniem, bo nie spodziewała się, że spotka tu tak wiele osób mówiących na ulicy po niemiecku. Zauroczyły ją chodzące w mazelonkach Ślązaczki i niezaprzeczalny urok miasta skąpanego w zieleni.

Początkowo zamieszkała w wieloosobowym pokoju w akademiku przy ul. Opawskiej, a od października w nowo wybudowanym akademiku przy ul. Słowackiego. W czasie I roku jej współlokatorką była Maria Pyzocha i Elżbieta Rogosz, a w następnym roku Helena Kuśnierz. Wśród wykładowców filologii polskiej pani Grażyna zapamiętała Mikołaja Hipnarowicza, Zdzisława Piaseckiego, Władysława Hendzla i Bronisławę Daniek, która przygotowywała z młodzieżą montaże słowno-muzyczne i spotkania w raciborskim KMPiK-u.

Jesienią i wiosną trwały prace porządkowe wokół nowego akademika i studenci w czynie społecznym często w nich uczestniczyli. Znacznie atrakcyjniejsze było jednak to, co działo się poza szkołą. Wieczorami były zabawy taneczne, a latem wakacyjne obozy. Na spacery chodziło się wtedy modną ulicą Słowackiego, a na kawę do kultowej „Tęczowej”. – Kiedy poznałam Władka, studenta historii, dołączyłam do grona jego przyjaciół, do którego należał Maciek Glatman, Olek Grzeszek i Władek Krętosz, który udostępniał nam często na spotkania altankę w swoim ogródku działkowym. Spędzaliśmy razem dużo wolnego czasu – opowiada pani Grażyna i pokazuje mi zdjęcia z raciborskiego rynku, placu Bohaterów Westerplatte i Browarnej, które stały się tłem do wspólnej sesji zdjęciowej przyjaciół.

Kiedy przyszedł czas pisania pracy dyplomowej pani Grażyna znów pomyślała o rodzinnych stronach i poświęciła ją związkom Władysława Reymonta z Charłupią, gdzie miał swój majątek. Był więc powód, by kolejny raz odwiedzić sieradzkie, bo niewielka wioska, z którą przez pewien czas związał się pisarz, leży zaledwie 17 kilometrów od Warty. Tym razem towarzyszył jej pan Władysław, który pierwszy raz mógł posmakować życia na wsi. Pływał w Warcie, brał udział w pracach na polu i nawet dosiadał konia. Nie zdołało go to jednak przekonać do opuszczenia Raciborza, w którym się urodził i którego dzieje stały się jego pasją.

Pobrali się na ostatnim roku studiów. W Raciborzu odbył się ich ślub cywilny, a w Warcie kościelny. Aż do 1973 roku Płonkowie mieszkali z teściami Heleną i Erwinem Dziendzielami w kamienicy przy ul. Ogrodowej. – Jeden pokój zajmowali oni, drugi babcia Marysia, a trzeci mieliśmy dla siebie. To byli cudowni ludzie. Nigdy nie oceniali naszych decyzji, a my zawsze mogliśmy liczyć na ich wsparcie i pomoc, szczególnie w momencie, gdy pojawiła się na świecie nasza córka Ania – podsumowuje pani Grażyna.

W tym samym roku rozpoczęła razem z mężem pracę w Szkole Podstawowej w Tworkowie, u kierownika Jerzego Wziontka. – Tam pierwszy raz zetknęłam się z gwarą śląską. Miałam kłopoty ze zrozumieniem co te dzieci do mnie mówią, więc wychowany w Raciborzu Władek dokształcał mnie wieczorami w domu. Po roku dla mnie pojawił się etat w „Jedynce”, a dla Władka w „Jedenastce”, więc nie musieliśmy już dojeżdżać – tłumaczy pani Grażyna.

Nowy etat na prima aprillis

Kiedy przyszedł czas „Solidarności”, Andrzej Lachowicz przekonał panią Grażynę do wstąpienia do związku i wkrótce została przewodniczącą koła. Podczas stanu wojennego w mieście powołano komisarza wojskowego, któremu podlegała dotychczasowa władza. Zarządził on, że wydział oświaty musi przygotować listę nauczycieli wrogich obecnemu ustrojowi, a następnie przeprowadzić komisyjnie z nimi rozmowy w celu ustalenia, czy mogą dalej pracować zawodowo w oświacie. – Szokująca była dla nas wiadomość, że internowano nauczyciela „Medy

ka” Stanisława Różyckiego, a wkrótce dowiedzieliśmy się o zawieszeniu w czynnościach nauczycielki „Mechanika” Zofii Patuły, Ireny Klomby z „Budowlanki” i Marii Herman z „Medyka”. Mówiło się, że Andrzeja Lachowicza planowano przenieść do szkoły specjalnej. Ja też zostałam zakwalifikowana do przesunięcia i w ten sposób, niejako za karę, 1 kwietnia 1982 roku, zaczęłam pracę w „Dziesiątce”. Muszę jednak przyznać, że mimo moich obaw, zostałam bardzo dobrze przyjęta. Miałam też cały czas ogromne wsparcie ze strony teścia, który pracował tam od lat i cieszył się dużym szacunkiem – opowiada pani Grażyna, która dyplom magistra uzyskała w 1976 roku w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu, a będąc już nauczycielką szkoły specjalnej uzupełniła wykształcenie o oligofrenopedagogikę w Instytucie Kształcenia Nauczycieli w Katowicach.

Zaczynała w trudnym okresie, bo w trakcie roku szkolnego i obejmując wychowawstwo klasy po zmarłej Ewie Rut. Okazało się, że oprócz języka polskiego będzie musiała uczyć geografii, historii i matematyki, za którą nigdy nie przepadała. – Musiałam się dostosować do zaistniałych warunków i dość mocno obniżyć poprzeczkę, jeśli chodzi o wymagania wobec uczniów. Mimo braku doświadczenia już na początku udało mi się odnieść spory sukces, bo przekonałam do chodzenia do szkoły ucznia, który istniał tylko w dzienniku. Pojechałam do niego do domu, porozmawiałam z nim i jego rodzicami i zaczął przychodzić na zajęcia. Spotykam go do tej pory. Dostał pracę w „Mieszku” i okazało się, że wyrósł na porządnego człowieka – mówi pani Płonka.

Po reformie oświaty, w 1999 roku, Grażyna Płonka została dyrektorką gimnazjum specjalnego, w którym zaczęły działać trzy pierwsze klasy: pani Grażyny, Barbary Przygody i Ewy Orłowskiej. 1 grudnia 2000 roku gimnazjum zostało wchłonięte przez nowo utworzony Zespół Szkół Specjalnych, którym zaczęła kierować. Jej zastępczynią była Henryka Białuska, a po jej przejściu na emeryturę Ewa Konopnicka. – Nowo utworzone gimnazjum nie miało żadnego zaplecza, ani podręczników, które docierały do nas w trakcie roku szkolnego. Wytyczne programowe nakładały na nas obowiązek stworzenia pracowni fizyki i chemii, którą udało się zrobić w byłej pracowni drewna, a później komputerowej, którą wygospodarowaliśmy z części korytarza. Gdy dziś wchodzę do szkoły i widzę jak się w ciągu trzech kadencji Ewy Konopnickiej zmieniła, jestem dla niej pełna uznania – podkreśla Grażyna Płonka i dodaje, że największym osiągnięciem gimnazjum był pomysł „Bajtel Gali”, która przez osiemnaście lat wpisała się już w krajobraz naszego miasta i stała się wizytówką szkoły. – Nasza placówka miała zawsze szczęście do wspaniałych ludzi. Ola Orłowska miała tylko pomóc swej córce Ewie przy tworzeniu tej imprezy, a tak się w nią zaangażowała, że stworzyła profesjonalny zespół taneczny wraz z zapleczem kostiumowym. Była osobą tak otwartą na drugiego człowieka, że potrafiła w nim odnaleźć i wyzwolić ukryte talenty. Nauczyciele, którzy pracują w naszej szkole mają taki dar, że potrafią w swoją pracę i pomysły zaangażować całe rodziny. Krysia Buba we współpracę z niemieckim gimnazjum włączyła męża i swoje dwie córki, które podczas wyjazdów pełniły rolę tłumaczek i opiekunek. Pomagał nam również teść Basi Przygody – Leopold, który był naszym przewodnikiem po Niemczech. Nigdy nie żałowałam tego, że trafiłam do szkoły specjalnej, bo spotkałam tu wielu sympatycznych i oddanych dzieciom ludzi, a tak rodzinnej atmosfery, jaka panowała w naszej placówce, inni mogliby nam pozazdrościć – podsumowuje pani Grażyna.

Katarzyna Gruchot

  • Numer: 13 (1397)
  • Data wydania: 26.03.19
Czytaj e-gazetę