środa, 20 listopada 2024

imieniny: Anatola, Rafała, Edmunda

RSS

Czasy, które stanęły w miejscu

16.10.2018 00:00 red

O babci, chodzącej do polskiej szkoły, sołdatach, którzy nie chcieli się wynieść z Budzisk i swojej przygodzie w teatrem opowiada rodowita mieszkanka wsi Agnieszka Błachut.

W najwcześniejszych wspomnieniach małej Agnieszki (rocznik 1938) pojawia się jej babcia – Anna Tkocz, która chodziła do polskiej szkoły mniejszościowej w Budziskach. – Lekcje odbywały się w domu Tkoczów, których potem Niemcy wysiedlili. Tam spotykali się też członkowie chóru polskiego, do którego należała moja babcia. Długo w nim nie śpiewała, bo Niemcy robili z tego powodu dziadkowi ogromne problemy w pracy, więc zrezygnowała. O szkole polskiej niewiele opowiadała, ale musiała mieć zajęcia z geografii, bo wszystkie dopływy Odry i Wisły potrafiła wymienić po polsku – opowiada Agnieszka Błachut, która w wieku sześciu lat rozpoczęła naukę w szkole niemieckiej. – Nie była to normalna nauka, bo cały czas ogłaszano alarmy i musieliśmy uciekać do domu. W ciągu tego okresu na Budziska spadły cztery bomby. Dwie w lesie, jedna na Frosowej Górce, a ostatnia na polu za naszym domem – dodaje.

Z czasów wojny najbardziej utkwił jej w pamięci zestrzelony amerykański samolot, który spadł niedaleko Budzisk i wejście wojsk radzieckich do wsi 25 stycznia 1945 roku. – Walki trwały bardzo długo i zostali tu aż do 5 maja. Ustawili katiusze i przykryli je białymi firankami, które pościągali z okien domów, żeby się zlewały ze śniegiem. Zajęli całą naszą ulicę. W szkole i przedszkolu zorganizowali szpitale, mieli swoją aptekę, a w naszym domu zrobili centralę telefoniczną. Mieszkał u nas jakiś ruski major, który pozbierał wszystkie zegary ze wsi i kazał je sobie przynieść do pokoju. Kłopot był jednak taki, że żaden z żołnierzy nie potrafił ich nakręcić, więc w końcu przestały chodzić. W naszym domu mówiło się po polsku, więc z Rosjanami umieliśmy się dogadać. Bardzo dużo z nich poległo w Budziskach. Po wojnie wszystkie ciała przeniesiono do jednej zbiorowej mogiły – wspomina pani Agnieszka.

Na jakiś czas rodzina musiała się przenieść do Turza, gdzie zamieszkała u siostry mamy. Gdy wrócili, wszystko było splądrowane, a w oknach ani jednej szyby. – Wieczorami trzeba było uważać na radzieckich żołnierzy, którzy zwłaszcza po wódce, zaczepiali dziewczęta i lubili sobie postrzelać. Na szczęście niedaleko nas mieszkali dwaj sąsiedzi, którzy służyli w milicji, więc ich zawsze wołaliśmy, jak się robiło niebezpiecznie – tłumaczy.

W 1946 roku do domu wrócił walczący w Norwegii i Finlandii ojciec pani Agnieszki – Józef Smolarek, a ona zaczęła chodzić do szkoły, której pierwszym kierownikiem został Józef Kuliński. – Nauka trwała siedem lat. Naszą wychowawczynią w klasach początkowych była Aniela Szczęsna, a potem Jadwiga Kurpas. Kiedy Kulińskiego zastąpił Antoni Biliński, wprowadził do szkoły naukę gry na instrumentach. Zakupił dla uczniów gitary, skrzypce i flety. Żeby poćwiczyć, mogliśmy je zabierać ze sobą do domu. Wycieczek szkolnych nie było, ale mój tato pracował na kopalni, więc jeździłam na kolonie organizowane dla dzieci pracowników – opowiada pani Błachut i wspomina swoich szkolnych kolegów, wśród których byli: Gerda Kalus, Anna Paprotna, Teresa Czogała, Wanda Przybyła, Ernest Nibisz, Ewald Skorupa, Robert Kroke, Edward Czogała i Gerard Sielski.

Największym wydarzeniem czasów szkolnych była I Komunia Święta, którą pani Agnieszka przyjmowała w kościele w Turzu. – Było bardzo skromnie. Mama zaprosiła tylko moją chrzestną i kuzynkę. Jedyną atrakcją był tort, a jedynym prezentem bombonierka – tłumaczy pani Agnieszka i opowiada o czasach, w których zaczęła się jej przygoda z aktorstwem. – W latach 50. Władysław Polak założył kółko teatralne, do którego należało kilkanaście osób ze wsi. Spotykaliśmy się na próbach w drewnianej świetlicy, która już nie istnieje. W czasach, kiedy nie było telewizji, mieliśmy objazdowy teatr. Wystawialiśmy sztuki, z którymi jeździliśmy po całym powiecie. Jak było blisko to jechaliśmy furmanką, a jak dalej, to samochodem ciężarowym, w którym zamontowane były ławki. Pamiętam przedstawienie pt. „Burza”, w którym grałam gospodynię. Mam z niego sporo wspomnień i zdjęć – mówi pani Agnieszka i już po chwili oglądam ją na scenie.

Dziś również nie pozostaje bierna, uczestnicząc w spotkaniach koła emerytów i wszystkich imprezach organizowanych we wsi dla seniorów. Chwali też swojego wnuka Adriana, który pierwszą kadencję pełni funkcję sołtysa wsi. – To dobry chłopak. Umie wszystko załatwić. W świetlicy cały czas coś się dzieje, a ludzie mogą na niego liczyć – podsumowuje.

Katarzyna Gruchot

  • Numer: 42 (1374)
  • Data wydania: 16.10.18
Czytaj e-gazetę