Z Raciborza do Grecji autem rodem z PRL-u. Wydaje się niemożliwe? A jednak!
Za nami 12. edycja rajdu charytatywnego Złombol. W wydarzeniu tradycyjnie uczestniczyli raciborzanie.
Pomoc poprzez zabawę
Złombol to wyprawa odbywająca się od 2007 roku. Zasady udziału są proste, trzeba posiadać pojazd produkcji lub też zamysłu komunistycznego i chęć do pokonania setek kilometrów w odległe zakątki świata. Wielogodzinne przejazdy, podróż bez klimatyzacji czy reperowanie samochodów w trakcie eskapady, z takimi i wieloma innymi problemami muszą liczyć się uczestnicy. Wydarzenie ma jednak większy cel, jest to wyprawa charytatywna. Zbierane są pieniądze na rzecz domów dziecka. I tak aby móc uczestniczyć w wydarzeniu trzeba zgromadzić minimum 1500 złotych. W zamian za wsparcie, poszczególne drużyny oferują swoim darczyńcom, a tymi najczęściej są firmy, umieszczenie ich logotypu na samochodzie. Wszelkie koszty związane z wyprawą uczestnicy pokrywają natomiast sami.
Trzy drużyny
Co roku obierany jest inny kierunek, w tym roku celem był Półwysep Chalcydycki (Grecja). Trasa wiodła przez Czechy, Słowację Węgry, Serbię i Macedonię (uczestnicy mogli też obrać inny kierunek, jednak za zadanie mieli dotrzeć na metę). Rajd dobywał się w dniach od 1 do 5 września i jak zawsze swój początek miał w Katowicach.
Nasze miasto reprezentowały trzy drużyny pod ciekawie brzmiącymi nazwami: „Oby mi nie stanął”, „Kaj jo je” i „N–tuner”. Spotkaliśmy się z przedstawicielami poszczególnych grup, a o niezwykłej przygodzie rozmawiamy z Małgorzatą Pietrzyk, Jarkiem Wałęgą, Marcinem Kłoskiem i Tomkiem Morańskim.
Zachorowałem na Złombola
Po raz pierwszy na wyprawę pojechali kilka lat temu i od tego momentu rokrocznie podejmują to samo wyzwanie. Najzagorzalszym złombolowcem jest Marcin Kłosek, w rajdzie uczestniczył już cztery razy. – Mówią, że zachorowałem na Złombola – śmieje się. W swoją pierwszą podróż wyruszył polonezem, później przerzucił się na strażackiego żuka. – Wyprawą żyjemy cały rok – dodaje Jarek.
Eskapada wiąże się z wieloma przygotowaniami. Uczestnicy podróżują samochodami nadszarpniętymi zębem czasu, nic więc dziwnego, że te ciągle się psują. Należy jednak zauważyć, że samochód i drużyna to jedno, poszukiwanie darczyńców to drugie. Okazuje się jednak, że nie ma problemu z ich znalezieniem. – Głównie zwracamy się do naszych zaprzyjaźnionych firm i od nich staramy się pozyskać datki. Darczyńcy nie wpłacają pieniędzy na nasze konta, a na Fundację, która tworzy to wydarzenie. Wszystko jest więc przejrzyste, później można obserwować, jak te pieniądze są wydawane. Pomoc trafia do śląskich i opolskich domów dziecka, kupowane są zabawki, ale też różne sprzęty – relacjonuje Tomek Morański.
Podróż bez dźwigni zmiany biegów
Mimo że podróżowali osobnymi drużynami, to na trasie często się spotykali. Miło wspominają końcową imprezę, czyli tą, która odbywała się na Półwyspie Chalcydyckim.
– 700 drużyn dojechało na metę, startowało lekko ponad 830, to daje około 2 tys. uczestników – przedstawiają statystyki.
Najwięcej przygód, wspólnie ze swoją drużyną, miał Marcin Kłosek. – Już pierwszego dnia rozleciała nam się skrzynia biegów, tak musieliśmy przejechać 1700 kilometrów – przyznaje Marcin, który przy tym miał wiele szczęścia, ponieważ z zawodu jest mechanikiem, więc naprawa nie była dla niego problemem. Na tym nie koniec, zniszczone hamulce, wyrwana klamka z bagażnika, spalonych trzydzieści bezpieczników. – Przez dwa dni nie mieliśmy nawet świateł z tyłu samochodu, w zamian zamontowaliśmy lampki rowerowe – włącza się w rozmowę Małgorzata Pietrzyk, która podróżowała wspólnie z Marcinem.
Doszło do jeszcze jednej awarii, brzmiącej niewyobrażalnie, w trakcie jazdy urwała im się dźwignia zmiany biegów. – Z ręką w podłodze wrzucaliśmy biegi – relacjonują, a na dowód pokazują filmik. Mogłoby się wydawać, że awarie mogą zniechęcić, jednak nie ich. – Jakby ich nie było, to byłoby nudno – komentują.
Chcemy więcej
Podróż wiąże się przede wszystkim ze świetną przygodą i, jak zauważają nasi rozmówcy, za pieniądze wydane na wyprawę, nie ma w innym wypadku możliwości zwiedzenia aż tylu miejsc (kosztowała ich średnio 300 – 400 euro).
– Później cieszy nas mina tych dzieci, do których trafia pomoc – zauważa Małgorzata Pietrzyk. Oszacowali, że wspólnie zebrali około 10 tys. złotych (w ramach 12. edycji zgromadzono ponad 1 mln 700 tys. zł). – To jest przygoda, która jest niezapomniana do końca życia i nie jest bezcelowa. Kto pojedzie raz, będzie chciał kolejny – mówią zgodnie, dodając, że na pewno wybiorą się w przyszłym roku.
Drużyny podróżowały w następujących składach. Grupę „Oby mi nie stanął” tworzył Jarek Wałęga, a we wspólną podróż zabrał znajomych z Wrocławia, Arka i Stacha. Jechali polonezem caro z 1994 roku. Grupę „Kaj jo je” stanowiło pięć osób, podróżowali strażackim żukiem z 1994 roku. Wspólnie z Marcinem Kłoskiem jechali: Olga Thym, Małgorzata Pietrzyk, Artur Szendzielorz i Patrycja Wieczorek. Trzecia grupa „N–tuner”, która przemierzała trasę polonezem caro z 1998 z silnikiem rovera, składała się z czteroosobowego teamu. Tworzyli go: Tomek Morański, Tomasz Gwóźdź, Marcin Pietrasz i Dawid Rusin.
Rozmawiał Dawid Machecki
Najnowsze komentarze