środa, 20 listopada 2024

imieniny: Anatola, Rafała, Edmunda

RSS

SZYMON BOLIK, pasjonat życia

04.09.2018 00:00 red.

Wędkarz, pisarz, strzelec, pedagog, radny, piwowar, winiarz, sportowiec, strażak – czyżbym postanowiła przeprowadzić wywiad z pasjonatami różnych dziedzin? Niekoniecznie. Mój dzisiejszy gość mieści w sobie te wszystkie pasje, które choć z pozoru różne, można ująć w jedną – pasję do życia. Mam przyjemność zaprosić Państwa na wywiad z 31-letnim Szymonem Bolikiem, którego pomimo młodego wieku, nieskromnie można uznać za człowieka renesansu naszych czasów.

– Od kiedy towarzyszy ci zamiłowanie do strzelectwa, któremu możesz dać upust w „Bractwie Kurkowym”?

– Z tym strzelaniem to sprawa sięga jeszcze wczesnych lat dzieciństwa. Mam chyba jakieś uwarunkowania genetyczne do tej dyscypliny. Już jako dwulatek, a także w późniejszym okresie, dużo czasu spędzałem z bratem mojego dziadka. To on opowiadał mi o romantycznym życiu myśliwych. Temat jest ostatnio mało poprawny politycznie, ale w tej kwestii mam swoje zdanie. Niewielu wie, że początkowo studiowałem Ochronę Środowiska i mam sporą wiedzę z tej dziedziny. Ludzkość doprowadziła środowisko naturalne do takiego stanu, że w niektórych obszarach konieczna jest zrównoważona gospodarka łowiecka. Też wolałbym, by było inaczej, ale jeśli ktoś chce zjadać kilogram kurzych skrzydełek z kubełka, to trzeba wygospodarować tereny pod uprawy pasz. Koło się zamyka. Nie o to jednak pytasz, a jako, że myśliwym nie jestem, nie muszę więcej tłumaczyć. Trudno wychowywać dziecko, które z zabawek akceptowało jedynie strzelby z bazaru, pistolety na korki i cympletki. Strzelectwo to ciekawy sport, każdy może je uprawiać. Uczy koncentracji i paradoksalnie wycisza.

– Jeśli mowa o wyciszaniu – jesteś pedagogiem w Zakładzie Poprawczym i Schronisku dla Nieletnich w Raciborzu. Czy znalazłeś antidotum na tzw. „trudną młodzież”?

– Nie ma uniwersalnego lekarstwa. Gdyby ktoś wymyślił taką pastylkę, po której człowiek staje się dobry, to drużyna pedagogów w ZPiSdN byłaby niepotrzebna, a świat stałby się okropnie nudny i wcale nie lepszy. Przede wszystkim trzeba być autentycznym. Bajerant, hipokryta i dwulicowiec nie mają szans w kontakcie z człowiekiem pokaleczonym przez życie. W tym miejscu myślę, że rozumiesz już, dlaczego ciągle poszukuję i uczę się nowych rzeczy. Taki „młody gangster” nie zmieni podejścia do życia, gdy mu powiesz: „rób to, bo to jest dobre, tego oczekuje od ciebie społeczeństwo, a poza tym to fajnie się spędza na tym czas”. Jego trzeba powoli oswajać z tym, co dla niego jest zupełnie obce. Sama diagnoza to tylko wstęp do wielkiego dzieła, jakie ma się dokonać na naszych oczach. Rozumiem resocjalizację jako wprowadzanie kogoś obcego do naszego świata. Mając w zanadrzu pewne niestandardowe kompetencje, posiadam dodatkowe atuty. Najważniejsze jest jednak, by działać w drużynie. Nie spędzam z młodzieżą 24 godzin na dobę. Kolega, który mnie zastępuje w pracy nie może nagle zatrzymać tego pociągu, który jedzie w stronę światła w tunelu. Dlatego tak bardzo cieszę się, że pracuję z tak wspaniałymi ludźmi, którzy wyznaczają nowe cele, pomagają i wspierają mnie w moich działaniach. Poza tym w czasie swojego urlopu wyjeżdżam do pracy z młodzieżą na najpiękniejsze zamki w Polsce. Współpracuję z awangardą odtwórców świata fantastyki i z rekonstruktorami historycznymi. Tam ładuję akumulatory i czerpię pełnymi garściami inspiracje dla mojej dalszej pracy pedagogicznej.

– Wraz z grupą swych podopiecznych zorganizowałeś „Złomiadę”. Dzięki tej akcji udało się zebrać 5300 zł na leczenie chorego na nowotwór chłopca. Jak wspominasz to wydarzenie?

– Była to już kolejna odsłona ZŁOMIADY. Zaczynałem w Krowiarkach, i działając w mojej rodzinnej wiosce, było mi o tyle łatwo, że znałem ludzi i wiedziałem, jak wielkie mają serca. Dopiero gdy postawiłem sobie poprzeczkę wyżej, gdy postanowiłem zebrać złom w Pietrowicach Wielkich, poczułem to łaskotanie po plecach. To niepewność dawała o sobie znać. Pamiętam jak o 6 rano jechałem do Zakładu Poprawczego po moją ekipę od zadań specjalnych. Jadąc samochodem, słuchałem w radiowej trójce jak Anna Dymna rozmawiała o swoich chwilach szczęścia z Katarzyną Stoparczyk. Stało się wtedy coś niezwykłego. Nagle przestałem się w ogóle przejmować. Miałem ochotę napisać list do pani Anny i podziękować jej za to. Ta kobieta w każdym wypowiadanym słowie wysyła w świat jakąś pozytywną energię, która naprawia zepsute. Przestało być dla mnie wtedy ważne, czy zbierzemy dużo odpadów. Widziałem tylko głęboki sens naszych działań i to, że chcemy dawać pozytywne świadectwo. A jak to się skończyło, to już wiecie. Takie pospolite ruszenie, gdy widzisz, że ludzie odpowiadają na twój apel, daje wielkiego kopa mocy.

– Kopa dają też niektóre z twoich wyrobów! Skąd zrodził się pomysł na warzenie piwa i uprawę winorośli?

– Warzenie piwa to „małe piwo”. Jak grzyby po deszczu powstają małe browary, które warzą piwa dla smakoszy. Szczerze mówiąc, to trochę mnie to przeraża, bo piwa zaczynają mieć najdziwniejsze smaki, którym bardzo daleko do pierwowzoru. Zacząłem więc warzyć, żeby sprawdzić, jak mogło smakować piwo dawniej. W moim laboratorium postanowiłem poeksperymentować. Do tego stopnia, że sam kiełkowałem jęczmień, by sporządzić z niego słód. Jednorazowo warzę niewiele, bo moje dwie kadzie mają jedynie troszeczkę ponad 50 litrów, ale takie posiedzenie przy opalanym drewnem piecu wymaga zawsze poświecenia kilkunastu godzin. Człowiek wychodzi wtedy z tej łaźni parowej zmordowany, ale szczęśliwy. Zima to dla mnie czas warzenia piwa i nie mogę się już doczekać kolejnych eksperymentów.

Inaczej ma się sprawa z winnicą i winem. Pierwsze sadzonki posadziłem w 2012 roku, było ich 15 i rosły pod południową ścianą stodoły. Dziś mam ich 350, powoli tworzę infrastrukturę i gromadzę sprzęty, które pozwolą mi robić z nich organiczne wino. Czy da się zrobić w Polsce dobre wino? Uważam, że tak. Piłem takie, które niczym nie ustępowały tym z krajów typowo winnych. Musimy pamiętać, że Cystersi przed laty uprawiali winorośl w okolicach Raciborza. Dobierając obecnie odpowiednie odmiany, mamy szansę na sukces. Winna latorośl ma dla mnie jeszcze inne znaczenie – jest rośliną metafizyczną. Ona potrafi zatrzymać czas. Można w winie zakląć słońce, wiatr i atmosferę minionych lat. Winna latorośl przejmuje charakter człowieka, który przy niej pracuje. Tym, którzy chcą poznać ten niezwykły świat polecam film „Dobry rok” albo czeski film „Młode wino”. Chociaż bardziej cenię ten drugi, to radzę zacząć od tego pierwszego. Czeskie kino jest w dalszym ciągu dla koneserów.

– Alkohol najlepiej zagryźć kiełbasą. Jeszcze lepiej – tą swojską, którą dzięki Tobie można spotkać na „BioBazarze” organizowanym przez „Koniec Świata”. Skąd powstało to zamiłowanie?

– Kiełbasę robię przy okazji świąt. Na BIO BAZARZE pojawiłem się tylko jeden raz. Wynika to z tego, że działalność ta jest dla mnie w pełni hobbystyczna i działam tylko wtedy, gdy jest na to czas i odpowiednie warunki. Kiełbasa w końcu jest rzeczą mało trwałą i musi być świeża. Otto Bismarck powiedział, że ludzie nie powinni wiedzieć, jak robi się kiełbasę i politykę. Czy miał rację? Pewnie tak. Ja jednak traktuję moją kiełbasę bardzo osobiście i dzielę się nią właśnie przy okazji świąt z bliskimi. Dużo czasu i uwagi poświęcam na cały proces selekcji mięsa, przyprawiania i kręcenia kiszek, ale od omiatania jej toksycznym dymem w wędzarni jest mój tata. Pewne dziedziny należy pozostawić specjalistom. Żeby powstała dobra kiełbasa potrzeba dochować wielu procedur. Z polityką jest chyba podobnie. Dorastałem na gospodarstwie. Brałem udział w świniobiciach i widziałem z jakim szacunkiem rzeźnik obchodzi się ze zwierzęciem. Jak widzę, jak wygląda to obecnie w rzeźniach, to słów mi brak. Kiedy więc umarł ten humanitarny pan Henryk Gilge, który zawsze zabijał wieprzki w Krowiarkach, to odkupiłem jego sprzęty do wyrobu kiełbas i postanowiłem, że chociaż w części będę kontynuował ten piękny, pożyteczny i zanikający fach.

– „W zdrowym ciele – zdrowy duch”. Byłeś zawodnikiem MMA. Czy trening daje siłę do realizowania kolejnych pomysłów?

– Sport zawsze był obecny w moim życiu. Na studiach działałem w różnych sekcjach AZS Katowice. Wspinałem się, pływałem na ergometrach wioślarskich, próbowałem też lekkoatletyki. Sport pozwolił mi, jako studentowi, dorobić poprzez stypendia. Dawał wiele radości. Dziś ruszam się, jak tylko mam sposobność. Sporo ruchu wymaga ode mnie prowadzenie winnicy. Dużo prac wykonuję ręcznie. Na 10 arach można się nieźle zmęczyć, machając motyką, i wywijając nożycami, ale taki ruch na świeżym powietrzu dodaje sił do działania i pozwala wiele spraw dogłębnie przemyśleć. A MMA? Bardzo mile wspominam.

Wracając jednak do pytania, to muszę przyznać, że zawodnikiem nigdy nie byłem. Trenowałem brazylijskie Ju Jitsu i miałem okazję mierzyć się na macie z naprawdę dobrymi sportowcami, o których sukcesach międzynarodowych dziś czytam w mediach, ale ja sam nigdy nie walczyłem w zawodach. Mówię o tym w czasie przeszłym, bo z momentem narodzin córki Marysi porzuciłem tę niezwykle ciekawą i męczącą aktywność. Wynikało to z nieformalnej umowy przedmałżeńskiej zawartej z narzeczoną, a dziś żoną.

– Wędkarstwo to twoja kolejna pasja. Czyżby była to odskocznia od codziennych aktywności?

– Żona mówi, że jak już wszystko zrobione i jak nie mam już żadnej alternatywy do działania, i gdy okazuje się, że mam zostać z nią w domu, to uciekam wtedy na ryby. Nieprawda. Wędkarstwo to taka JOGA dla faceta. Nie ma chyba człowieka, który łowiąc ryby, przejmowałby się czymkolwiek. Polecam spróbować. Jestem członkiem PZW, klubu wędkarskiego i jednego stowarzyszenia wędkarskiego, ale łowię na tych wodach zaledwie kilka razy w roku. Przeczytałem większość literatury wędkarskiej i dobrze posługuję się każdym sprzętem, ale z biegiem czasu zrozumiałem, że ryb to wcale nie obchodzi. Biorą i tak wtedy, kiedy chcą. Możecie mi wierzyć, albo nie, ale zawsze, gdy gdzieś wyjeżdżam to mam ze sobą haczyki i żyłkę. Kiedyś byłem w Rzymie i postanowiłem coś złowić w Tybrze. Zwykłym kijem uzbrojonym w haczyk i pizzę z kosza na śmieci łowiłem pod mostem św. Anioła najpiękniejsze karasie w moim życiu. Uczucia tego nie zapomnę do końca życia.

– O twoich historiach można również przeczytać. Opowiedz coś o tej pasji.

– Nie nazwałbym siebie pisarzem, bo byłoby to określenie na wyrost, ale owszem – piszę, jak tylko mam trochę wolnego czasu, a ma to najczęściej miejsce zimowymi wieczorami. Napisałem powieść „Troliki” w oparciu o dotychczasowe przygody, jakie przeżyłem wraz z moimi braćmi i przyjaciółmi. Jest tego ponad 600 stron. Dobry pisarz potrafiłby przeprowadzić jakieś résumé. Mam to szczęście, że w życiu spotykam wielu dobrych i ciekawych ludzi. Czasem myślę sobie, że gdyby wysłano nas na odległą planetę z zadaniem skolonizowania jej, to udałoby nam się stworzyć tam dobrze funkcjonującą cywilizację. Każdy z tego grona jest wart tego, by powstał o nim taki artykuł. Są to niesamowicie barwne postacie. Pasjonaci, którzy na życie patrzą w podobny do mnie sposób. Ja mam tak, że gdy znajdę sobie jakiś ciekawy temat, to drążę i analizuję go tak długo, aż uznam, że wiem już wszystko i mogę uchodzić w tym temacie za eksperta.

– Co motywuje cię do realizowania tylu projektów?

– Życie, które się kiedyś skończy. Nie robię tego bynajmniej, by powstawały o mnie takie artykuły. Robię to, bo to dodaje takiego swoistego smaczku w życiu. Umożliwia poznanie nowych ludzi i nie pozwala, byśmy zostali pochłonięci przez monotonię codzienności. Nie robię tego wszystkiego mimo wszystko, zaniedbując swoje obowiązki. Staram się jednak tak organizować swoje życie, by można w nim było odnaleźć miejsce na drobne przyjemności, które dają mi wiele satysfakcji.

– Jesteś współtwórcą gry „Na raciborskim szlaku”. Jaka idea jej przyświeca?

– Kocham tę ziemię, na niej się wychowałem. Lubię czytać opracowania historyczne, kroniki parafialne traktujące o wydarzeniach w naszym regionie. Interesuje mnie życie przeciętnych ludzi, bo wtedy wyobrażam sobie kim byli moi przodkowie. Bardzo szanuję ludzi, którzy dbają o dorobek kulturowy raciborszczyzny. Chciałem poprzez grę dołożyć trochę cementu do zaprawy, jaką jest nasza przeszłość. Nie wzięliśmy się przecież znikąd. Chodzi o to, żebyśmy wychowywali nasze dzieci w duchu lokalnego patriotyzmu, by od najmłodszych lat miały styczność z tym, co było, ale przede wszystkim z tym, co pozostało i jest. Smutna jest tendencja wyludniania się naszego powiatu. Rozumiem też jej uwarunkowania. Racibórz i jego okolice są dość specyficznym tyglem kulturowym. Chciałbym, by moja córka i inne dzieci dorastały w rzeczywistości bez podziałów i animozji. Współtworząc z bratem Tomaszem grę, chcieliśmy pomóc w wychowywaniu nowego pokolenia raciborzan. Raciborzan, którzy bardzo kochają tę ziemię.

– Czy zauważasz jakiś punkt, który łączy wszystkie twoje pasje?

– Trudno odpowiedzieć mi na to pytanie, ale wydaje mi się, że wszystkie te aktywności wyrażają potrzebę bycia wolnym. Każdy ma inną definicję wolności. Na studiach poznałem ekipę, z którą pływałem po morzach. Przemierzaliśmy mile morskie w takiej łupinie z żaglami w kilka osób i to oni w pewnej mierze ukształtowali mój światopogląd. To byli ludzie prawdziwie wolni. Trzeba było być niezwykle odważnym w moim mniemaniu, by żyć tak jak oni. Nie chodzi o to, że płynie się w środku nocy, wśród warczącego morza, mając ściany z wody po obu stronach. Oni rezygnowali z bardzo wielu małych przyjemności, by robić to, co kochali, by dać się porwać zewowi Neptuna. Oni są w moich oczach prawdziwymi pasjonatami, ale wiem, że mimo iż żeglarstwo dostarcza bardzo wielu pozytywnych emocji, to ja nie potrafiłbym poświecić tyle czasu jednej aktywności, bo już za chwilę rwałoby mnie gdzie indziej. Bardzo chcę poznawać świat, smakując jego różnych wymiarów. Też robię to, co kocham – jestem pasjonatem życia.

– Jaką inicjatywą planujesz nas zaskoczyć w najbliższym czasie?

– Fajnie byłoby mieć kanał na YouTubie. Podobają mi się niektóre przedsięwzięcia w sieci. To co się od jakiegoś czasu dzieje, zasługuje na uwagę. To powolne przejmowanie przestrzeni medialnej przez użytkowników niesie wiele dobrego. Na szczęście nie mam telewizora i mam czas na zastanawianie się nad tym, ale gdybym odpowiedział teraz na to pytanie, nie byłoby zaskoczenia. Mam kilka pomysłów, które muszą dojrzeć do fazy realizacji. Wiem na pewno, że nie spocznę i dalej będę szukał rozwiązań tej łamigłówki, jaką jest życie.

Aleksandra Piwowarczyk

  • Numer: 36 (1368)
  • Data wydania: 04.09.18
Czytaj e-gazetę