środa, 20 listopada 2024

imieniny: Anatola, Rafała, Edmunda

RSS

Małe jest piękne: Wioska, która z tego słynie, że jest najfajniejsza w gminie

14.08.2018 00:00 red.

Sołtys Regina Pieruszka na swoich mieszkańców nie może narzekać, bo wystarczy jeden telefon i wszyscy jak jeden mąż ruszają do pomocy. A gdy przyjdzie do robienia korony żniwnej, to chętnych jest zazwyczaj więcej niż miejsca w garażu, gdzie powstaje.

Dwa razy prosić nie trzeba

Na wycieczkę po wsi, która była kiedyś ważnym węzłem komunikacyjnym i ośrodkiem, w którym na skalę przemysłową wypalano cegłę, zabiera nas pani sołtys i pasjonat lokalnej historii Leon Wolnik. W upalne przedpołudnie przemierzamy wszystkie zakątki wsi w poszukiwaniu przedwojennych pamiątek. Na pierwszą trafiamy przy ulicy

Odrzańskiej, gdzie stoi pochodząca z 1905 roku murowana kapliczka, którą mieszkańcy chcieliby w najbliższym czasie wyremontować, wymieniając okna i drzwi. We wsi jest jeszcze kamienny krzyż z figurą Matki Boskiej Bolesnej i kilka budynków z końca XIX wieku. – Prawie całe Ciechowice zbudowane są z piasku z Odry, który wydobywano przed wojną z zakola rzeki w Łęgu. Przed wojną był tu duży sklep Johanna Tomalli, karczma, w której spotykali się flisacy i przedszkole, które zanim wybudowano szkołę, mieściło się u Świerczka. Budynek zachował się do dziś, a znajdują się w nim biura Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej. Gdy w 1937 roku oddano do użytku szkołę, do budynku obok przeniesiono przedszkole – tłumaczy Leon Wolnik, który edukację zaczynał w szkole niemieckiej, a od czwartej klasy chodził już do szkoły polskiej. – Mój opa Karol Wolnik urodził się w 1870 roku w Zawadzie Książęcej i mówiło się tam wtedy po polsku, niemiecku i morawsku. Wszyscy mieszkańcy znali te języki przynajmniej w mowie. Po wojnie, jak polski nauczyciel kazał nam czytać elementarz, okazało się, że wiele słów znamy, bo na tych terenach zawsze mówiło się w trzech językach – wspomina pan Leon.

W budynku szkoły funkcjonuje dziś świetlica, która służy wszystkim ciechowiczanom.

– Walczyłam o tę świetlicę i się udało. Pomogła gmina i mieszkańcy, bo wiele prac wykonano w czynie społecznym. Odbywają się tutaj wszystkie wiejskie zebrania i uroczystości, a ciechowiczanie chętnie wynajmują ją na rodzinne imprezy. Mieszkańcy przynoszą mi często sprzęt, którego nie używają już w domu, więc pomyślałam, że kiedyś można będzie na piętrze urządzić izbę pamięci. Na razie największą radość mają dzieci, które mogą zobaczyć jak wyglądała kiedyś maszyna do pisania, powiększalnik do zdjęć czy sprzęt hi-fi z lat 80. – tłumaczy sołtys Regina Pieruszka, która pełni swoją funkcję już drugą kadencję.

Pochodząca z Turza pani sołtys przeprowadziła się do Ciechowic w 1973 roku, gdzie na ojcowiźnie męża Alfonsa wybudowali dom. Jak większość tutejszych mieszkańców, swoje życie zawodowe związała z Rafametem. Od 17 lat jest wdową i udziela się społecznie na rzecz wsi. – Nikogo nie muszę dwa razy prosić. Wystarczy telefon albo esemes z informacją o której godzinie u mnie zbiórka i wszyscy za chwilę są pod domem, obojętnie która jest godzina. Korony żniwne robimy zawsze u największego we wsi rolnika. Krystian Joszko udostępnia nam swój garaż i zawsze się dziwi, że w Ciechowicach jest tyle bab, że trudno nas pomieścić. W planach mamy zrobienie siłowni pod chmurką i remontu kaplicy. W naszej wiosce każdy garnie się do pracy, więc nie mogę na nikogo narzekać – podsumowuje pani Regina, a my oglądając w świetlicy tablicę ze zdjęciami z ubiegłorocznych dożynek, widzimy że na panią sołtys też nikt nie może narzekać. W ostatnim korowodzie mieszkańcy szli z hasłem: „Wioska Ciechowice z tego słynie, że jest najpiękniejsza w gminie, fajny sołtys na rowerze zawsze działa w dobrej wierze”.

Domy pachnące chlebem

U Rity i Konrada Kliników właśnie zaczyna się sezon na pikle, a że pogoda piękna, większość prac wykonuje się na dworze. – Ja to bym nigdy nie chciała w mieście mieszkać, a jeszcze w bloku. My sobie możemy siedzieć na podwórku ile chcemy, a ci starsi ludzie w blokach to nie mają życia. Wszyscy się tu znamy, choć jak mnie mój chłop przywiózł do tego malutkiego domku, który stoi obok, to pomyślałam: jak my tu będziemy żyć? Była tylko kuchenka i jeden pokój, a w nim wielki piekarok – opowiada pani Rita.

Piekaroki, czyli piece, w których wypiekało się chleby, były w Ciechowicach bardzo popularne jeszcze we wczesnych latach 60. – We wsi nie było żadnego piekarza, ale prawie w każdym domu stał piec, w którym piekło się dla własnych potrzeb chleby. W naszym domu też taki stał i pamiętam, że jak go burzyliśmy, to byłam czarna jak kominiarz – wspomina pani sołtys i obie wracają pamięcią do czasów, gdy w domu robiło się wesela i rodziło dzieci. Przy porodach pomagały dwie położne. Pierwszą była Maria Dyrszlag z Grzegorzowic, a druga przyjeżdżała do Ciechowic z Zawady Książęcej. Brak podstawowej opieki lekarskiej sprawiał, że kobiety często podczas porodów umierały, a wdowcy szukali sobie szybko kolejnej młodej kandydatki na żonę, która pomogłaby prowadzić gospodarstwo i wychować osierocone dzieci.

Tak było właśnie w rodzinie męża pani Rity – Konrada, który urodził się w Ciechowicach w 1936 roku. Jego ojciec Alois był trzykrotnie żonaty. Pierwsza żona zmarła razem z nienarodzonym jeszcze dzieckiem podczas burzy. Druga dała mężowi syna, ale przy porodzie córki, razem z nią zmarła. Pan Konrad zdążył skończyć przedszkole w Ciechowicach, ale do szkoły poszedł już w Grzegorzowicach, gdzie po raz trzeci ojciec się ożenił. Z ostatnią żoną miał jeszcze trójkę dzieci, a pan Konrad wrócił do rodzinnego domu w Ciechowicach dopiero po ślubie. Ze względu na pracę, w domu bywał rzadko. – Byłem murarzem kotłów. Jeździłem po całej Polsce i je naprawiałem. Były z cegły szamotowej i trzeba je było ręcznie murować – wspomina Konrad Klinik.

Po wojnie większość mieszkańców Ciechowic, oprócz prowadzenia małych gospodarstw, zajmowało się pracą zawodową. – Z Ciechowic i Zawady Książęcej dojeżdżało do kopalń ponad stu pracowników, po których przyjeżdżały codziennie autokary. Na drugim miejscu był Rafamet w Kuźni Raciborskiej, potem roszarnia w Nędzy i kuźniańska betoniarnia – podsumowuje Leon Wolnik.

Słodkie wspomnienie kwaśnych czasów

Opuszczamy ulicę Odrzańską i udajemy się w miejsce, gdzie mieszkał kiedyś przedwojenny sołtys Ciechowic. Johann Krettek znany był z tego, że zawsze zabiegał o to, by Niemcy i Polacy żyli ze sobą w zgodzie. Mieszkańcy wioski nie pamiętają kto tę funkcję pełnił zaraz po nim, ale wymieniają następnych sołtysów, wśród których byli: Albert Dyrszka, Józef Lankocz, Maria Jezusek, Gizela Szczyra i Gerard Panek.

Drewniany dom kryty strzechą na posesji Marii Adamczyk stawiał pradziadek Jakub Krettek. Jego syn Johann najprawdopodobniej przebudował go. – Gdy po śmierci babci robiliśmy remont, odkryliśmy drewniane belki z roku 1742. Przypuszczam, że pozostały ze starego domu, więc zostawiliśmy je na pamiątkę po moich przodkach – wyjaśnia pani Maria. Jej dziadkowie: Johann i Marta mieli pięcioro dzieci, ale tylko jednego syna Edmunda. Marta zmarła podczas porodu swojego najmłodszego dziecka, a Johann ożenił się ponownie i ze swoją młodziutką żoną Anną miał jeszcze dwóch synów. – Po śmierci dziadka w 1952 roku, mój ojciec przejął jego15-hektarowe gospodarstwo. Był nie tylko najstarszym z synów, ale i rolnikiem z powołania. Pamiętam, jak o 7.00 rano w niedzielę chodził zawsze na pole. Mama pytała: po co ty tam jeszcze w niedzielę idziesz, jak jesteś na tym polu codziennie? A on jej odpowiadał, że w niedzielę, widzi wszystko innymi oczami – mówi Maria Adamczyk.

Gospodarstwo pana Edmunda nastawione było na warzywnictwo. – Ojciec uprawiał ogórki i kapustę. Jak był zbiór, to przychodzili nam pomagać ludzie ze wsi, którzy chcieli sobie dorobić. Wśród nich było dużo wdów, które po wojnie zostały z gromadką dzieci, więc potrzebowały pieniędzy. Nigdy nie było problemów ze znalezieniem chętnych do pracy. Ogórki i kapustę kisiliśmy w silosach, do których wchodziło 50 ton warzyw. Brały je potem od nas w beczkach gminne spółdzielnie, a nawet wojsko. To były bardzo dobre czasy, które trwały do połowy lat 80. – tłumaczy pani Maria, która wspomina czasy PRL-u, gdy maszyny rolnicze można było kupować tylko na przydział. – Gospodarstwo mojego ojca bardzo dobrze prosperowało, więc mógł sobie pozwolić na zakup traktora, nie było to jednak takie proste. Urzędnicy postawili warunek: sprzęt w zamian za wstąpienie do partii. Ojciec od razu odmówił. Gdy po dwóch tygodniach okazało się, że nie ma chętnych, dostał upragnioną maszynę bez legitymacji partyjnej – opowiada pani Maria, która w 1983 roku przejęła z mężem Jerzym gospodarstwo po tacie. Adamczykowie mają dwie córki: mieszkającą w Niemczech Martinę i Józefinę, która mieszka niedaleko rodziców, w domu wybudowanym przez dziadków. Dzieli je potok Łęgoń, a łączy mostek, przez który codziennie przemierzają w obie strony. Potok wypływa spod Obory i wpada do Odry jako jej prawy dopływ. – Moja mama Marta brała z niego wodę do prania, a niedaleko stąd stał młyn wodny. Dziś pływają w Łęgoniu nasze kaczki – pokazuje pani Maria. Widoki są wręcz sielankowe, ale na agroturystykę Adamczykowie namówić się nie dadzą, bo straciliby to, co mieszkańcy Ciechowic cenią sobie najbardziej – ciszę i spokój.

Katarzyna Gruchot

Zdjęcia współczesne Jerzy Oślizły

Arch. Leona Wolnika i Marii Adamczyk

  • Numer: 33 (1365)
  • Data wydania: 14.08.18
Czytaj e-gazetę