Samborowice oczami mojej mamy
Przed wojną chleb kupowało się u Paula Klemensa i Kolara, a najlepsze śledzie w beczkach robiła pani Chmiela. Alkohol można było pić na kreskę w szynku Śliwki, a ślubu udzielał kierownik szkoły Josef Peterek, który przygrywał również młodym na organach w kościele. Taki obraz dawnej wsi zachowała w pamięci Weronika Drobny za sprawą opowiadań mamy.
Prasówka dla rodziny
Maria Kubek urodziła się i wychowała w Samborowicach, które zostawiła tylko na chwilę uciekając przed zbliżającym się frontem. Opuszczała je, już jako Maria Bennek, z mężem Ernestem i trzymiesięcznym synkiem Fryderykiem. Podobnie jak większość mieszkańców wsi, znalazła się w Czechach, gdzie przebywała od Wielkanocy aż do końca wojny. – Mama upiekła na drogę cwibak, czyli sucharki, które zabrali ze sobą, bo to była jedyna rzecz, która się nie psuła. Brat był malutki i tak niedożywiony, że po powrocie do Samborowic zmarł – opowiada pani Weronika. Na szczęście dom, wybudowany w 1914 roku przez rodziców jej ojca, Matyldę i Józefa Bennków, ocalał, podobnie jak wspomnienia, którymi pani Maria lubiła się dzielić ze swoją córką. – Mamie szkoda było czasu na oglądanie telewizji. Czytała za to mnóstwo gazet, zakreślając flamastrem fragmenty tekstów, które powinniśmy przeczytać. Najczęściej siadała jednak w kuchni i lubiła opowiadać o przedwojennych czasach, a ja lubiłam słuchać, dlatego dziś mogę się swoją wiedzą podzielić z innymi – opowiada Weronika Drobny, która mieszka nadal w domu po dziadkach.
Zaczynamy od najbliższych zabudowań. Gdy wjeżdża się do Samborowic od strony Raciborza, w białym budynku, po lewej stronie ulicy Opawskiej, mieszkała przed wojną Agnes Solich (później Schlewit). Rodzina wyjechała po wojnie do Hamburga, ale pani Agnes jeszcze przez wiele lat pisała do samborowiczan listy, a w latach kryzysu wysyłała im paczki.
Po wojnie zamieszkały tam nauczycielki, które przyjechały z Kresów. To były siostry Leokadia i Alina Barancewicz. Trzecia siostra – Janina, jako jedyna wyszła za mąż i wyjechała do Gliwic. W domu po przeciwległej stronie ulicy znajdował się po wojnie urząd pocztowy, który obsługiwał mieszkający tam Karol Paszek. Istniał tam do połowy lat 50. Potem go zamknięto, a do najbliższego trzeba było jeździć do Wojnowic. Urzędnikiem państwowym przedwojennych Samborowic był Josef Peterek, który udzielał ślubów i dodatkowo był organistą. Jego piękny dom był usytuowany niedaleko kościoła i blisko szkoły, której był nauczycielem i kierownikiem.
Dokładnie jak u Hnidy
Naprzeciwko dzisiejszego sklepu przy ul. Opawskiej, przed wojną Celestyn Śliwka miał szynk, do którego od rana zapraszał rolników jadących wozami na pola. Oni zazwyczaj nie mieli przy sobie pieniędzy, więc stawiał im alkohol na kreskę w zeszycie. Rzeźników było we wsi czterech czy pięciu, a najlepsze śledzie w beczce można było dostać u pani Chmieli. Był też w Samborowicach lodziarz Paul Kubek, brat pani Marii. – W czasach, kiedy nie było lodówek, wuj robił lody i sprzedawał je w okolicznych wsiach jeżdżąc rowerem. To był nie lada wyczyn, bo zimą trzeba było skuć kilofem z rzeki grube tafle lodu, zawieźć je wozem z koniem do stodoły i schować w sianie i plewach. Latem wuj ciął go na kawałki, solił i wkładał do termosów, żeby lody zamarzły – opowiada pani Drobny.
Charakterystyczny dom z brązowej cegły przy dzisiejszej ulicy Długiej, to z kolei siedziba mieszkającego tu kiedyś rolnika Hnidy. – Mój ojciec pracował u niego jako pachołek przy bydle. On był taki dokładny, że jak widział, że grządka na kartofle wyszła mu trochę za cienka, to wszystko bronował i zaczynał od początku. W Samborowicach mówiło się, że wszystko jest dokładne jak u Hnidy. Krzyż w polu w kierunku Krzanowic też Hnida ufundował – tłumaczy pani Weronika i pokazuje mi przedwojenną książeczkę pracy swojej mamy. Na rogu dzisiejszej ul. Bema, niedaleko szpitala w
Raciborzu, mieszkała żydowska rodzina Herberów, u których Maria Kubek była nianią do dzieci. – To była bogata rodzina kupiecka, która sprowadzała materiały z Turcji. Za czasów Hitlera mama dostała oficjalne pismo, zakazujące jej pracy u Żydów. Przeniosła się więc do stolarni w Chałupkach, a następnie pracowała w dużym domu handlowym, który mieścił się przy dzisiejszej ulicy Mickiewicza w Raciborzu. Przez pewien czas opiekowała się również dziećmi Sosnów – właścicieli rzeźni, którym pomagała też w domu. Opowiadała, że zakrwawione ubrania pracowników rzeźni moczyło się w żółci zwierząt i wtedy wszystkie plamy puszczały. Mama nigdy nie narzekała na swoich pracodawców, ale najlepiej wspominała Herberów, którzy byli bardzo dobrymi i uczciwymi ludźmi. Potem dowiedziała się, że którejś nocy całej rodzinie kazano się spakować i wywieziono ich wagonami do obozu w Oświęcimiu, gdzie prawie wszyscy zginęli. Uratował się tylko jeden syn Joachim, który po wojnie wyjechał do Palestyny – opowiada pani Weronika.
Samolot, który spadł na Samborowice
Ojciec pani Weroniki – Ernest Bennek uniknął walki na froncie, bo był inwalidą. – Pracował w cukrowni, której przedwojennym właścicielem był Żyd Erich Schick. Któregoś dnia miał wypadek, w wyniku którego stracił prawą rękę. Dostał legitymację inwalidy i mógł jeździć komunikacją za darmo – tłumaczy pani Drobny i dodaje, że w czasie wojny w cukrowni pracowali angielscy jeńcy.
Wspomnieniem, do którego przez wiele lat w Samborowicach nie wracano, był wypadek niemieckiego samolotu, który rozbił się w wiosce. – W czasie wojny koło zabudowań Kotyrby spadł mały samolot. Pilot zginął, a niemieccy żołnierze, którzy zaraz zjawili się na miejscu podejrzewali, że był to jeden z mieszkańców Samborowic – Alois Niewiera, lotnik, który przyleciał w rodzinne strony oddalając się bez pozwolenia ze swojej jednostki. Powiadomiono rodzinę, która zrobiła mu pogrzeb i pochowała na pobliskim cmentarzu. Potem zaczęły się przesłuchania i podejrzenia o szpiegostwo. Po pewnym czasie przyjechał na przepustkę do Samborowic szwagier Aloisa i gdy się dowiedział o pogrzebie zrozumiał, że zaszła pomyłka, bo kilka dni wcześniej widział go w świetnej formie i rozmawiał z nim. Na cmentarzu pochowano więc kogoś innego. Alois nie wrócił już po wojnie do Samborowic, tylko został w Niemczech i aż do śmierci mieszkał w Magdeburgu – opowiada pani Weronika.
Nie zawsze los sprzyjał tym, którzy zdecydowali się wrócić z wojennej tułaczki do domu. – Mama opowiadała mi, że była we wsi taka rodzina z trójką dzieci. Ojciec zginął na froncie wschodnim, a matka zachorowała na tyfus i nie przeżyła. 15 sierpnia odbył się jej pogrzeb. Na cmentarzu żegnali ją mieszkańcy Samborowic, którzy po ceremonii zaczęli rozchodzić się do domów. Przy grobie została tylko trójka dzieci, które nie miały dokąd pójść. Wrócił po nie sąsiad, a potem zabrała je do siebie ciotka, która mieszkała na Płoni – opowiada pani Weronika, która ze wspomnień pozostawionych przez mamę mogłaby napisać książkę.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze