Na uboczu wielkiego świata
Gdy się wjeżdża do Żerdzin od strony Raciborza, wystarczy chwila, by poczuć się jak na wakacjach. Po lewej stronie wita przyjezdnych gminna tablica i drewniany wóz pełen kwiatów. Po prawej uginające się pod rosnącymi jabłkami i gruszkami owocowe drzewa, a za nimi krzaki malin. Wszystko na wyciągnięcie ręki, skąpane w słońcu i ciszy przerywanej tylko śpiewem ptaków. Nie bez powodu ulica, która tędy prowadzi nazywa się Widokowa.
Widoki na dobrą zabawę
Gdyby komuś tych widoków było za mało, może jeszcze dodać do nich słodki zapach, który zaprowadzi nas wprost do cukierni Adriana Zymli, wnuka pierwszego w powojennych Żerdzinach piekarza. Ryszard i Maria Zymlowie stawiali swoją piekarnię we wsi ciągnąc na wózku z cegielni potrzebne do jej budowy cegły. Zakład, który powstał w 1947 roku, odziedziczył ich najstarszy syn Robert. Młodszy Zygfryd wraz z żoną Anielą otworzył w 1979 roku zakład cukierniczy, który przejął po nich syn Adrian i prowadzi go w Żerdzinach do dziś.
Najstarsi mieszkańcy pamiętają, że ta część wioski, o której do dziś mówi się Kolonia (kiedyś Pawłów, dziś Żerdziny), przyciągała niegdyś mieszkańców Raciborza wspaniałym gasthausem, którego właścicielem był Erich Geron. Przychodziło się do niego wieczorami piechotą, żeby do rana balować nie oszczędzając nóg ani głów. Największą atrakcją było jednak jedyne we wsi radio, którego można było posłuchać i zobaczyć na własne oczy co może zdziałać technika. – Naprzeciw sali tanecznej stał rodzinny dom mojego ojca, który wybudował dziadek Franciszek. Przed wojną w każdą sobotę i niedzielę odbywały się tam zabawy, które latem często przenoszono do ogrodu. Budynek, w którym serwowano gościom specjały ze świniobicia stoi do dziś, ale lata świetności ma już za sobą – opowiada Franciszek Pientka, który prowadzi w Żerdzinach zakład kamieniarski. Jeśli na ulicy Powstańców Śląskich pojawiają się jakieś samochody to zazwyczaj zatrzymują się przed domem pana Franciszka, albo po drugiej stronie u jego brata Gerarda, który prowadzi zakład pogrzebowy. Dziś rodzinną rzemieślniczą tradycję kontynuują ich synowie: Roland i Tomasz.
Kolejna przedwojenna sala taneczna mieściła się kiedyś w domu, w którym dziś znajduje się wyremontowana przez mieszkańców Żerdzin kaplica. Pierwszym właścicielem budynku był Oswald Śniechota, który przed wojną prowadził w Żerdzinach piekarnię. Kolejnym stał się Alojzy Cycoń ze Starej Wsi, a po nim Wilhelm Afa. W monografii Żerdzin Dariusz Herud tak o niej pisze: „Na zabawy taneczne w sali przychodziło wiele ludzi z okolic i z Raciborza, gdyż zabawy na Żerdzinach były bardzo sławne. Na zabawach grała przeważnie orkiestra AS ze Starewsi. W górnej części sali był szynkfass (bar). W dolnej części na około sali były stoły i stoliki, a w środku znajdował się parkiet do tańczenia. Ubikacje znajdowały się na dworze. (…) W późniejszym czasie w górnej części sali otworzono kawiarnię, a następnie sklepik Ruch połączony ze świetlicą, gdzie młodzież mogła się spotykać i pograć w tenisa stołowego oraz poczytać gazety. Później właścicielką sali została Jadwiga Nowak, wtedy już sala była przeznaczona tylko na zabawy i wesela. W czasie wesela ludzie jedli w domu a na salę chodzili tańczyć”.
Żonaci górą
Bernard Franiczek pełni funkcję sołtysa Żerdzin już czwartą kadencję. Stoimy przed domem jego dziadków, zbudowanym w 1901 roku, który dziś pełni rolę magazynu zbożowego. – Dziadek Karol pochodził z Lubomi, a babcia Anna urodziła się w Żerdzinach. Prowadzili gospodarstwo, które przejął potem mój ojciec, po nim ja, a teraz prowadzi mój syn. Wszyscy mamy w genach miłość do koni. Starszy syn Darek co roku bierze udział w zawodach konnych w Kornicach, Porębie i Gogołowej, a ja często mu towarzyszyłem, ale po ostatnim wypadku obiecałem żonie, że odpuszczę – tłumaczy sołtys i podkreśla, że mieszkańców łączy Ochotnicza Straż Pożarna, z której jest bardzo dumny. – Jej naczelnikiem jest Andrzej Muszał, a prezesem ja. Istniejemy od 1924 roku, co jest udokumentowane. Organizujemy dużo imprez sportowych, takich jak turniej siatkówki plażowej, tenisa ziemnego i piłki nożnej żonaci kontra kawalerowie, w którym jak do tej pory zawsze wygrywali żonaci. Rozgrywamy je w Zielonym Centrum. Większość pieniędzy na jego budowę pozyskała gmina, resztę dołożyliśmy z funduszu sołeckiego. Boleję tylko nad tym, że nie zawsze dopisuje nam publiczność, a przecież nie robimy tego dla siebie – podsumowuje sołtys.
Jeden z najstarszych we wsi domów należy do rodziny Siarów. – Wybudowali go w 1923 roku moi dziadkowie – Bibianna i Bonawentura. Prowadzili gospodarstwo rolne, uprawiali ziemię, warzywa, mieli krowy, jak to kiedyś bywało na wsi. Na wojnie stracili trzech synów. Żywy został tylko mój ojciec, więc to on przejął gospodarstwo. Ja mam 69 lat i jestem już na emeryturze i teraz mój syn gospodarzy. A stary dom po dziadkach jeszcze stoi. Syn chciał go zburzyć i się tam wybudować, ale to podobno zabytek i trzeba mieć zgodę z Katowic – mówi Bernard Siara.
Franc, Nikodem i Vincent Siara widnieją na tablicach ofiar II wojny światowej, które wiszą na odnowionej przez mieszkańców Żerdzin kaplicy św. Nepomucena. Ich darczyńcą jest Franciszek Pientka. – Moja mama bała się, że ludzie zapomną o tych chłopcach, którzy nie wrócili z wojny. Zaczęła sobie robić listę, wyliczając po kolei domy, w których kiedyś mieszkali. Zawsze mówiła, że trzeba o nich pamiętać, więc ufundowałem pamiątkowe tablice w języku niemieckim i polskim. Wśród ofiar jest też brat mojego ojca Franz Pientka – tłumaczy, a ja czytając powtarzające się wielokrotnie nazwiska Gieron, Lazar czy Marcinek wyobrażam sobie jaką tragedię musiały przeżywać matki wysyłające swoich synów na front.
Sklep na wagę złota
Najstarszego mieszkańca Żerdzin – Józefa Trojańskiego spotykamy na ławce przed domem, który należał do rodziny jego pierwszej żony Olgi. – Dwie żony mi poszły. Wspaniałe kobity, że na rany przyłóż i ze świeczką szukać. Teraz to takie, że chłop ino źle spojrzy, a już rozwód, a moje to takie dobre, że bez piwa do domu nie przyszły. I córki też mom dobre. Dziennie są u mnie. Jo mom dni policzone, a tyla pracy, że nie wiem za co się chwycić. Ogórki ciąć, ku pszółkom i kurkom chodzić i jeszcze grincojg na zadku. Moga to robić, bo mom jeszcze dobry rozum – mówi pan Józef który czterdzieści lat przepracował jako skrawacz w Rafako.
Damian Adamczyk pomaga panu Józefowi w obstalunku kany na wino, bo porzeczki w tym roku mocno obrodziły. Na co dzień pracuje w gospodarstwie rolnym Mariana Pawlika. – Zaczynam o 4.00 rano, o 8.00 mam fajrant, a potem od 16.00 do 20.00. Teraz starszy syn Grzegorz ma wakacje więc mi pomaga, zbierając sobie pieniądze na quada. Mieszkam na Kolonii Pawłów, ale latem dzieci są cały czas u teściowej, bo mają tu blisko do placu zabaw i na boiska – mówi pan Damian. Na ulicach nie ma ruchu, więc jego młodszy syn Szymon może bezpiecznie jeździć na kucyku, a swoje umiejętności chętnie nam demonstruje. – Jedynym minusem jest brak sklepu i czy pada śnieg czy leje deszcz, trzeba jechać do Pawłowa po chleb – podsumowuje. Tego samego zdania jest pan Jan, który właśnie wraca z zakupów w Raciborzu. – W Żerdzinach mieszkali moi dziadkowie, rodzice, a teraz na ojcowiźnie zostałem ja. Nie zamieniłbym tego miejsca na żadne inne. Jedyna rzecz, której tu brakuje to sklep. – Nie mam samochodu, więc dojeżdżam autobusem na zakupy do Raciborza, ale tych kursów jest coraz mniej, a człowiek coraz starszy – martwi się nasz rozmówca i pokazuje miejsce, w którym stał kiedyś sklep Gminnej Spółdzielni w Pietrowicach Wielkich. Dziś pozostały po nim tylko fundamenty. – Mieszkańcy wybudowali go w czynie społecznym, a część gotowych elementów przywieziono z Pietrowic. Jak na tamte czasy był wystarczający. Potem przeszedł w ręce prywatne, ale właściciel zrezygnował z jego prowadzenia. Podobno ma na tym miejscu powstać nowy – podsumowuje pan Jan, który dziś jest już na emeryturze, a wcześniej pracował w Zakładzie Elektrod Węglowych w Raciborzu.
Nowy sklep ma podobno powstać w miejscu starego, w części wsi zwanej Bonclokiem. – To jest takie dziwne miejsce, że po jednej stronie ulicy mieszkańcy należą do parafii w Pawłowie, a po drugiej do parafii w Cyprzanowie. Wiele razy zdarzało się tak, że obaj księża mijali się podczas kolędy w furtce do mojego domu. Przyjmowałem i jednego i drugiego, bo jakoś nie wypadało odmówić – mówi ze śmiechem Jerzy Widok, który rozsławia Żerdziny na całą Polskę z powodu swojej pasji, jaką jest hodowla ptactwa ozdobnego. Znany jest też z tego, że słowami strzela w tempie karabinu maszynowego, trzeba więc uważnie słuchać, żeby nie zgubić wątku. O swoich kurkach, kaczkach, bażantach, gołębiach czy papugach mógłby opowiadać bez końca, ale my wolimy posłuchać o Żerdzinach. – Wcześniej ulica prowadząca do Pawłowa pokryta była kocimi łbami. Później zalano je asfaltem. Jesteśmy na uboczu, więc ruch zawsze był mały. Pamiętam, że za łebka robiliśmy sobie na górce ślizgawkę, a po ulicy jeździło się za saniami kuligiem. Jak mocno popadało, albo były roztopy to zawsze nas zalewało, bo Bonclok leży na samym dole. Pływaliśmy wtedy w aluminiowych wannach i łowiliśmy wypływające z piwnicy słoiki z kompotami – wspomina pan Jerzy, który mieszka dziś w domu, w którym kiedyś znajdowało się przedszkole. W swoim domowy albumie ma wiele archiwalnych zdjęć mieszkańców wioski, o których niewiele dziś można powiedzieć, ale stanowią one część historii Żerdzin, którą udało się ocalić od zapomnienia. Publikujemy je na ostatniej stronie naszego dodatku.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze