środa, 20 listopada 2024

imieniny: Anatola, Rafała, Edmunda

RSS

Adam Groyecki - góral na raciborskiej ortopedii

12.06.2018 00:00 red.

Kiedy święty Piotr zobaczył u swych bram doktora Groyeckiego zdziwił się, że trafił tu tak szybko, ale przyjął go z otwartymi ramionami. Siostrzyczki z ortopedii mówią, że tak właśnie musiało być, bo nikt nie zasłużył na niebo bardziej niż on.

Żona dla doktora

Halina Groyecka od 34 lat mieszka w Gliwicach, gdzie wyjechała po śmierci męża. Mimo upływu lat doskonale pamięta dzień, w którym z nakazem pracy w ręce zjawiła się w szpitalu w Pyskowicach i poznała Adama. – W sekretariacie powiedziano mi, że dyrektora nie ma, ale zastępuje go doktor Groyecki. Przyjął mnie postawny mężczyzna, który przestudiował moje dokumenty i powiedział: po studiach w Warszawie chce pani pracować w takiej dziurze? Stanowczo odradzam. Ja jednak nie miałam wyboru, bo odrzuciłam już pracę w szpitalu w Suwałkach i stację Sanepidu w Augustowie. Chciałam wrócić na Śląsk, a zapotrzebowanie na lekarza szpitalnego było tylko w Pyskowicach – tłumaczy pani Halina i dodaje, że podobno dyrektor administracyjny, który przygotowywał jej umowę, zakomunikował w kadrach, że właśnie przyjął do pracy żonę dla doktora Groyeckiego.

Na początku oboje dojeżdżali do pracy z Gliwic. Pan Adam mieszkał u swojego starszego brata Jana, a pani Halina w budynku należącym do Cukrowni Racibórz, z którą związany był jej ojciec – Adam Smólski. Przed wojną pracował w Horodence, potem rodzina przeniosła się do Przeworska, a na koniec Krakowa, gdzie również związany był z branżą cukrowniczą. – Rodzice mieli pensjonat w Jaremczu, jednym z najpopularniejszych kurortów. Ojciec dowiedział się, że za mienie zostawione na Wschodzie dostaniemy odszkodowanie. Warunkiem było jednak przeniesienie się na Ziemie Odzyskane. W Krakowie mieliśmy piękne mieszkanie przy ul. Dietla. Ani mama, ani ja nie chciałyśmy nigdzie wyjeżdżać, ale tato już podjął decyzję o przeniesieniu się do Raciborza – wspomina pani Halina. Smólscy przeprowadzili się tu w 1946 roku i mimo wielkich nadziei otrzymali tylko dom przy ulicy Konopnickiej, który dopiero po wielu latach starań stał się ich własnością. Pan Adam długo się nim nie nacieszył. Zmarł w 1950 roku, zostawiając żonę z czwórką dzieci. Na Konopnickiej zamieszkała później jego najstarsza córka Halina z mężem i synami.

Czym Adam Groyecki ujął Halinę Smólską? Jak sama przyznaje, wcale jej się nie podobał, ale widziała jak dbał o pacjentów i jakim dobrym i uczciwym był człowiekiem. Doceniła jego serdeczność i czułość. Po roku pobrali się i zamieszkali w Pyskowicach. – To były takie czasy, że młodym lekarzom dawali wtedy mieszkania. Adam wcale o to nie zabiegał, ale dostał dwupokojowe mieszkanie przy ulicy Strzelców Bytomskich, gdzie zamieszkaliśmy po ślubie. Po roku w Gliwicach przyszedł na świat nasz pierwszy syn Krzysztof – wspomina pani doktor.

Onkel, puć sam ino...

W Pyskowicach pan Adam nie mógł robić specjalizacji, bo ordynator oddziału sam miał tylko I stopień, więc gdy w Raciborzu otwarto oddział ortopedyczno-urazowy, Groyeccy skorzystali z okazji i przenieśli się tu w marcu 1958 roku. Pani Halina zaczęła pracę na pediatrii najpierw u doktora Majewskiego, a później Koczenasza, a pan Adam zdobywał doświadczenie pod okiem Stanisława Konzala. – Zrobiliśmy I i II stopień specjalizacji, a potem zostaliśmy zastępcami ordynatorów na swoich oddziałach. W 1960 roku urodził się nasz drugi syn Jacek, a cztery lata później Jaś – tłumaczy pani Halina.

Na raciborskiej ortopedii doktor Groyecki pracował z Janem Wieczorkiem, Zygmuntem Mrozkiem, Rudolfem Zarembą, Kazimierzem Machowskim, Bolesławem Madejem i Zygmuntem Kampikiem. Średni personel medyczny stanowiły Anna Baka, Małgorzata Wolnik, Michalina Niewrzoł, Walentyna Busuleanu, Danuta Sochiera, Janina Wrzód, Urszula Chałupka, Kornelia Machowska, Ewa Malinowska, Monika Dobrzycka i Teresa Kwiatek. – Oddział to była moja druga rodzina. Z czymś takim nie spotkałam się później pracując w niemieckiej służbie zdrowia. Szczególnie wrażliwy na równe traktowanie pacjentów i personelu był doktor Groyecki, który nigdy nie zwracał uwagi ani na wykształcenie, ani na stan posiadania. Dla niego liczył się zawsze tylko człowiek. Był bardzo życzliwy i miłosierny w stosunku do osób starszych, które leżały na oddziale wiele tygodni i zawsze na niego mogły liczyć. Świetnie dogadywał się też z dziećmi. Nie bez powodu nazywaliśmy go „Onkel” – wspomina Anna Baka (dziś Siffczyk), która z panem Adamem pracowała 12 lat.

Instrumentariuszka Walentyna Busuleanu podejrzewa, że „Onkel” wziął się od małego chłopca, który przywoływał doktora Groyeckiego do sali: „Onkel, puć sam ino”. I „Onkel” przychodził nie tylko do niego, ale i do pozostałych dzieci, które leżały na „piątce” i „szóstce”. – Miał do nich dobre podejście. Naprawdę trudno było założyć gips maluchowi, a on potrafił zagadać, zażartować i jakoś dziecko to znosiło. Był takim dobrym wujkiem – opowiada pani Wala.

Gdy na dyżur doktora Groyeckiego przywożono ofiary wypadków, wszystkie procedury musiały iść w odstawkę, bo ratowanie pacjentów było najważniejsze. – Pamiętam jak pielęgniarka zatrzymała jednego z nich na izbie przyjęć, bo chciała wypełnić formularze. Wpadł doktor i zrobił jej awanturę, że to jest szpital i na papierki będzie miała czas później. Lubił otaczać się ludźmi odpowiedzialnymi, na których zawsze mógł liczyć, dlatego jego powiedzonko „mądrzejszej nie było?” pasowało do każdej sytuacji, gdy do operacji z nim szykowała się mniej doświadczona pielęgniarka. Do pacjentów miał dużo cierpliwości i serdeczności. Nigdy nie zostawiał bez opieki tych, którzy byli bezdomni i biedni – mówi pani Busuleanu.

Kornelia Machowska, która była oddziałową sali operacyjnej opowiada o przynoszonych dziewczynom z bloku oranżadach i cukierkach, za pomocą których pan Adam chciał je namówić do pracy w gipsowni. – Po każdym planowanym zabiegu musiałyśmy przygotować przynajmniej jedną salę na ewentualną następną operację, gdyby przywieziono pacjenta z wypadku. Miałyśmy na to czas do godziny 14.00, ale dla doktora żadne terminy nie były istotne, więc zazwyczaj ściągał nas do tej gipsowni, bo mimo że kończył się dyżur, on musiał zaopatrzyć jeszcze czekających na gips pacjentów i nic nie mogło być ważniejsze. Byłyśmy z nim zżyte do tego stopnia, że trochę zazdrosny o te relacje doktor Konzal mówił o nas „ciocie doktora Groyeckiego” – dodaje.

Mieszcząca się w piwnicach szpitala gipsownia stała się tematem wielu anegdot, którymi żył w tamtych czasach oddział ortopedii. Jedna z nich mówi o tym, jak weszła tam kiedyś doktor Groyecka i zobaczywszy męża, zaczęła ratować zagipsowane rękawy jego białej koszuli. Jak się już z nimi uporała, okazało się, że zagipsował sobie również sandały. – Żeby się nie pochlapać gipsem zakładałyśmy zawsze kalosze, ale doktor, dla którego liczył się zawsze czas, nie przywiązywał wagi do takich szczegółów – tłumaczy pani Busuleanu.

Oprócz dyżurów w szpitalu doktor Groyecki jeździł na konsultacje do szpitala w Branicach, orzekał w komisji ds. inwalidztwa, współorganizował Dni Ortopedyczne w Raciborzu i uczestniczył w kilkunastu kursach doskonalących w Centrum Medycznym Kształcenia Podyplomowego w Warszawie. – Mógłby z powodzeniem robić doktorat, ale praca naukowa nigdy go nie interesowała. Był lekarzem z powołania i leczenie ludzi dawało mu najwięcej satysfakcji – tłumaczy pani Halina.

Czy na pewno trzeba się bawić?

Na prowadzenie otwartego domu i bujne życie towarzyskie Groyeccy nie mieli czasu, ale bale lekarza w „Tęczowej”, czy zabawy karnawałowe w sali Rafako razem z Frydrychami albo Koczenaszami należały do tradycji. – Adam nie lubił tych wyjść. Zawsze pytał, czy na pewno musimy iść? A im więcej narzekał, tym lepiej się bawiliśmy. Równie trudne było namówienie go do zakupów, bo nic nie było mu potrzebne. Kończyło się zawsze na tym, że to ja mu wszystko kupowałam i przynosiłam do domu, żeby przymierzył, a potem musiałam jeszcze odnosić. Raz w życiu wszedł do sklepu i nawet mu się spodobało, ale to było w Kopenhadze w czasach kryzysu – opowiada pani Groyecka.

Niechęć do uczestniczenia w jakichkolwiek spotkaniach przekładała się również na wywiadówki, z których się zawsze wymigiwał. – Raz się uparłam, że musi w końcu pójść, więc zadzwonił do doktora Olecha, którego córka też chodziła do szkoły na Kasprowicza. Poszli razem, żeby mu było raźniej – mówi ze śmiechem pani Halina. Kornelia Machowska przypomina sobie natomiast sytuację, gdy pracowali razem na gipsowni i jej koleżanka spytała: Panie doktorze, pana syn chyba zdaje dzisiaj maturę? Popatrzył na nią zdziwiony i mówi: naprawdę? A nie martwi się pan, jak mu pójdzie? No przecież jak chodził do szkoły to musi zdać – odpowiedział i wrócił do swoich zajęć.

Jak na wuefemce poczuć gniew proletariatu

Na podróże motocyklem nie trzeba go było namawiać. Wuefemką jeździli często do Milówki, rodzinnej miejscowości pana Adama. – Wybieraliśmy trasę przez Wisłę i Istebną, czyli cały czas pod górkę. Pod Kubalonkę naszej dwójki motor już nie był w stanie wciągnąć, więc brat męża wjeżdżał najpierw swoim, zostawiał na górze żonę i zjeżdżał po mnie. Kiedyś jechaliśmy w strasznej ulewie i na dodatek co chwilę mijały nas jakieś samochody. W końcu Adam nie wytrzymał i mówi: dopiero teraz zaczynam rozumieć ten gniew proletaria tu – wspomina pani Halina.

Wkrótce motor zastąpiła syrenka, a po niej był duży fiat i maluch, którym cała rodzina jeździła na wakacje pod namiot. – Mąż był spokojnym kierowcą. Miał tylko jeden feler. Ruszał zawsze wtedy, gdy moje nogi były jeszcze na zewnątrz samochodu – mówi ze śmiechem doktor Groyecka. Kornelia Machowska pamięta, że zawsze obserwowały go z okna szpitala, jak wchodzi do swojego malucha, bo taki postawny i barczysty mężczyzna musiał się w nim nieźle poskładać, zanim odjechał. Pewnie dlatego do Milówki wolał jeździć pociągiem, a fiacikiem dojeżdżał zazwyczaj na czwartkowe dyżury. Ten ostatni pełnił w kwietniu 1982 roku. – Zazwyczaj rano w piątek przynosiłam mężowi na ortopedię śniadanie, ale nie chciałam się spóźnić na spotkanie, które zorganizował nam ordynator, więc poszłam od razu na oddział. Nagle wszedł do pokoju doktor Wieczorek i powiedział że Adam miał udar. Wieczorem jeszcze operował. Rano pielęgniarka znalazła go nieprzytomnego w dyżurce. Przewieźli go od razu na neurochirurgię do Jastrzębia, ale w poniedziałek zmarł nie odzyskawszy przytomności – mówi Halina Groyecka. Dwa lata później, z mamą i najmłodszym synem Janem, przeprowadziła się do Gliwic, gdzie przez siedem lat była kierownikiem poradni dziecięcej. Potem przeszła na emeryturę.

Do Milówki wróć

Wyjazdy do rodzinnej Milówki to była jedyna w życiu rzecz, której naprawdę potrzebował i bez której nie potrafił żyć pan Adam. Na wakacje zjeżdżała tam jego cała rodzina: wujkowie, rodzeństwo, kuzyni i ich dzieci. Nieraz było ich tak dużo, że pani Halina zastanawiała się głośno jak ich wszystkich wyżywić. Propozycja pana Adama była prosta: ziemniaki z kwaśnym mlekiem, czyli danie, które sprawdzało się w takich przypadkach od wielu pokoleń. – O ile w codziennym życiu naszego raciborskiego domu mąż w ogóle nie uczestniczył, to w Milówce od razu brał się do pracy i coś naprawiał. To był piękny stary dom, z siedmioma pokojami w amfiladzie, który moi teściowie odziedziczyli po jakimś wujostwie. Od śmierci teściowej stał pusty i wymagał ciągłych remontów – tłumaczy pani Halina.

Teraz wieś rozsławiają Golce, ale wcześniej był hymn, który pan Adam zawsze śpiewał żonie „Najpiękniejsza na świecie jest nasza Milówka”. Ta przedwojenna była niewielkim miasteczkiem, które miało swój notariat, sąd grodzki, kilka szkół i hoteli. W Kalendarzu Sądowym na rok 1932 figuruje naczelnik sądu grodzkiego w Milówce Izydor Groyecki.

Pan Izydor i młodsza od niego o trzynaście lat żona Wanda z Brasonów mieli czworo dzieci, które skończyły szkołę powszechną w Milówce, a następnie kontynuowały edukację w gimnazjum i liceum w Żywcu. Wszyscy zdobyli gruntowne wykształcenie. Roman i Stefan skończyli Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie, Jan Politechnikę Śląską, Adam, który przyszedł na świat 8 grudnia 1928 roku medycynę, a najmłodsza Maria Akademię Sztuk Pięknych. Pan Izydor nie zdążył nacieszyć się sukcesami wszystkich dzieci, bo zmarł w czasie studiów najmłodszego syna. Adam rozpoczął je w 1948 roku na wydziale lekarskim Uniwersytetu Wrocławskiego. Po drugim roku studiów przeniósł się na Akademię Medyczną do Krakowa, którą ukończył w 1953 roku. Mimo że do Milówki nigdy nie wrócił już na stałe, był z nią związany przez całe życie.

Dziś, poza odnowionym już domem, który został po Izydorze Groyeckim, na dużej działce stoi dom jego wnuka Krzysztofa i Jana oraz kuzynki Adama. – Wszystkie dzieci są z tym miejscem bardzo związane. Na cmentarzu w Milówce leżą rodzice męża, jego bracia Roman i Stefan i oczywiście Adam, którego życzeniem było wrócić kiedyś do Milówki. I wrócił – podsumowuje doktor Groyecka.

Katarzyna Gruchot

  • Numer: 24 (1356)
  • Data wydania: 12.06.18
Czytaj e-gazetę