Uratowane z zagłady
ks. Jan Szywalski przedstawia
„Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13)
Pojawiła się niedawno klepsydra na farnym kościele: „Zmarła Irena Kubiczek, z domu Jaworska, lat 92. Msza św. w kaplicy na cmentarzu Jeruzalem [...]”.
Za tą krótką informacją kryje się dramatyczne życie, związane z latami wojennymi i tragedią narodu żydowskiego, skazanego na śmierć. Irena była wtedy młodą dziewczyną i mieszkała z matką na wschodnich Kresach
Dzieciństwo na Wschodzie
Irena Kubiczek zd. Jaworska urodziła się 1 kwietnia 1926 r. w Monasterzyskach, leżących na południowym wschodzie Lwowa; dziś to Ukraina, wtedy polskie tereny. Przez setki lat żyli tu zgodnie obok siebie ludzie trzech narodowości i religii: Ukraińcy, Polacy i Żydzi.
Rodzina Jaworskich, z której pochodziła Irena, należała do w miarę zasobnych i poważanych rodzin polskich o silnych tradycjach patriotycznych. Na zdjęciu tej rodziny jest ona jeszcze malutką dziewczynką, lecz w latach wojennych była już dorastającą pannicą.
Okupacja
W 1939 r. przyszła wojna, ta najokrutniejsza wszech czasów. Najpierw weszli tu Niemcy, potem Rosjanie, a na końcu znowu Niemcy. W najgorszej sytuacji znaleźli się Żydzi: za samą przynależność do tej narodowości byli skazani na śmierć, a także ci, którzy śmieli ich ukryć lub pomóc.
W Monasterzowicach Żydzi należeli do ludzi bogatszych, najczęściej zajmowali się handlem; teraz, w chwili zagrożenia sprzedawali wszystko co miało jakąś wartość, nabywali złoto, aby móc przekupić tych, którzy byliby gotowi ich ukryć i dać im schronienie. Owszem, znaleźli się tacy: brali złoto, ukrywali do czasu, ale gdy sytuacja stała się dla nich dla nich groźna, pozbywali się Żydów.
Dziesięć osób usiłowało się ukryć w dole wykopanym w ziemi i przykrytym deskami oraz gałęziami. Nie mieli szans: Niemcy ich wytropili i rozstrzelali. Jednak jeden z Niemców wyrwał spośród skazanych 14-letnią dziewczynę Lusię: „Gówniara, co ty tu robisz?” – wrzeszczał i kazał jej uciekać. Znał ją, bo widział w domu Jaworskich. Była rówieśnicą i koleżanką Ireny, przynosiła czasem towar ze sklepu. Dziewczyna była ładna i niepodobna do Żydówki. Być może zauważył medalik z różańcem na jej szyi, który dała jej mama… W każdym razie Lusia ocalała.
Błąkała się przez dwa tygodnie po lasach, ale jak długo można wytrzymać bez jedzenia, bez mycia się? Pewnego wieczoru ośmieliła się zapukać do domu Jaworskich. Przyjęła ją pani Stefania, matka Ireny, wtedy już wdowa. Pełna litości nakarmiła ją, obmyła, ogoliła z włosów, spaliła zawszone ubranka, a następnie ukryła w piwniczce pod podłogą kuchni. Na wierzchu leżał mały dywanik. W dole dziewczyna miała legowisko, miskę i wiadro; tam też potajemnie dostarczano jej jedzenie.
Po kilku dniach zapukała nieśmiało do domu Jaworskich inna żydowska koleżanka Ireny: Rózia Althajm. Jej matka wysłała ją do lasu zanim ich rodzinę zgładzono. Też była u kresu sił. Jeszcze raz zaryzykowała pani Stefania: przyjęła dziewczynę i ukryła na strychu. Obydwie Żydówki nic o sobie nie wiedziały; to na wypadek gdyby jedna z nich została odkryta.
Dwa i pół roku wytrwały dziewczyny w swych kryjówkach! Rózia na strychu mogła się przynajmniej wyprostować, Lusia wychodziła najwyżej nocą, poza tym otaczała ją ciemność, chłód i wilgoć. Trzeba było dziewczynom dać pożywienie, dostarczyć wody, wynosić wiadro, od czasu do czasu wyprać odzienie. Jak to było możliwe przy zachowaniu pełnej dyskrecji przez tak długi czas? Nie wiemy ile osób wiedziało o ich obecności, może oprócz pani Stefanii i Ireny domyślała się tego służba, gdyż musiała zauważyć, że jedzenie znikało…
Bywało, że Niemcy byli w ich domu, najdłużej jeden z niemieckich lotników zestrzelonych przez aliantów, który nie chciał wrócić na front. Został jednak przez niemiecką policję wojskową odprowadzony, a być może rozstrzelany za dezercję. Najgorzej, że nie można było ufać sąsiadom, zwłaszcza Ukraińcom.
Wyjazd na Zachód
W końcu przyszło wyzwolenie. Wszyscy razem: pani Stefania z córką Ireną oraz ocalałymi Żydówkami Lusią i Rózią przyjechały na Śląsk. Kilka tygodni trwała podróż w bydlęcych wagonach. Pociąg często przystawał, nawet na kilka dni, aż wszyscy pasażerowie poskładali się na tzw. „osiowe” dla maszynistów i pociąg ruszył dalej.
Zamieszkali w Prudniku. Tam dano im do dyspozycji mały poniemiecki dworek.
Dalsze losy żydowskich dziewcząt
Lusia zwróciła się do żydowskiej organizacji o pomoc w odszukaniu rodziny. Okazało się, że niektórzy jej krewni przeżyli i mieszkali w Belgii. Wyjechała do nich. Niedługo potem wyszła za mąż i osiadła w Paryżu w nobliwej dzielnicy Mont Parnas. Prowadzili z mężem niewielką fabrykę ubrań. Dwa razy w roku wysyłała do Polski paczkę z ubraniami, chcąc w ten sposób odwdzięczyć się swoim wybawicielom.
Urodziła dwoje dzieci. Córka jest obecnie lekarzem w Izraelu, a syn posiada aptekę w Paryżu; pomaga mu ojciec; Lusia już nie żyje.
Druga z ocalałych dziewcząt, Rózia Althajm, wyjechała do Izraela i osiadła w Hajfie. Nie miała się tam dobrze. Zachował się list pełen skarg na warunki, w których jej przyszło żyć, nawet chciała wracać do Polski lecz pani Stefania odradzała, komuna bowiem w Polsce nie była przychylna Żydom. Prawdopodobnie wyszła za mąż, bo podpisała się nowym nazwiskiem, choć widocznie małżeństwo nie było udane skoro nic o mężu nie wspominała. Stosunkowo szybko umarła.
Irena natomiast, ich polska rówieśniczka, wyszła za mąż za Waldemara Kubiczka, urodziła syna i córkę, kilka lat temu owdowiała, a sama dożyła 92 lat.
Ubywa nam świadków i bohaterów tamtych ciężkich czasów.
Ps.: Całość przytoczonych tu wspomnień zawdzięczamy synowi śp. Ireny – Jeremiemu Kubiczkowi
Najnowsze komentarze