O doktorze Klimanku bez znieczulenia
Ludzie kochali Józefa Klimanka za jego oddanie, ciepło i zarazem ogromne poczucie humoru. Był prekursorem raciborskiej anestezjologii a jednocześnie wiejskim lekarzem, do którego pacjenci przyjeżdżali z całego regionu, bo nikt tak dobrze nie potrafił ich zrozumieć jak synek śląskiej ziemi.
Jak Arnold został Józefem
Rodzice naszego bohatera: Anna (z domu Tomala) i Alfred Klimankowie pochodzili z miejscowości Odra w dzisiejszym powiecie wodzisławskim. Na pięciu hektarach pola uprawiali przede wszystkim zboże, buraki cukrowe i tytoń, a ojciec dodatkowo wyplatał koszyki. Po trzech dziewczynkach: Leopoldynie, Róży i Marcie, 26 listopada 1935 roku przyszedł na świat chłopiec, któremu nadano imię Arnold. Kiedy wybuchła II wojna światowa pan Alfred poszedł do wojska, a żona została sama z czwórką małych dzieci. Róża Smołka – starsza o siedem lat siostra Arnolda pamięta, jak ciężkie to były czasy. Linia frontu rosyjsko-niemieckiego znajdowała się na wzgórzu rogowskim i rodzinę Niemcy wielokrotnie ewakuowali do Szylerzowic czy Hulczyna. – Uciekaliśmy a potem wracaliśmy tak szybko jak to było możliwe w obawie o swój dobytek. To był okropny widok: wszędzie zabici żołnierze, martwe konie, pozrywane mosty – opowiada pani Róża. W pamięci jej brata, wtedy 10-letniego chłopca, zachowało się inne, równie tragiczne zdarzenie. – W ósmej klasie miałam przedstawić wspomnienia rodziców z czasów drugiej wojny światowej – relacjonuje Izabella Kollarczyk, córka doktora Klimanka.
– Ojciec opisał tragiczny marsz śmierci więźniów obozu oświęcimskiego, maszerujących przez wieś Odra do węzła kolejowego Wodzisław Śląski. Wypracowanie zrobiło na mojej klasie i nauczycielce języka polskiego olbrzymie wrażenie – dodaje pani Iza.
Życie Klimanków wróciło do normalności dopiero po powrocie ojca z frontu, który zaprowadził go aż na Węgry. Pół roku zajęła panu Alfredowi droga do domu, którą przebył na piechotę. Po latach wojennej zawieruchy trzeba było odbudować dorobek całego życia. – Nie mieliśmy nigdy wakacji, bo było zawsze dużo pracy w polu. To były ciężkie, powojenne czasy. Nawet po lekcjach trzeba było zajmować się gospodarstwem – wspomina Róża Smołka. Dzieci przywykły do tego od najmłodszych lat. Potrafiły też godzić pracę z nauką. Najlepiej radził sobie Arnold. – Był bardzo zdolnym dzieckiem. Lubił się uczyć i książkę nosił zawsze ze sobą pod pachą – opowiada pani Róża. – Tak się kiedyś zaczytał, że mu krowy do sąsiada uciekły – dodaje ze śmiechem. Wszyscy czuli, że będzie kiedyś lekarzem. Anatomię poznawał robiąc doświadczenia na żabach i kaczkach. Siostra Róża wspomina zdarzenie, o którym do dziś opowiada się w rodzinie Klimanków. – Był we wsi taki wypadek, że jeden z mieszkańców wszedł do studni żeby coś sprawdzić, zatruł się tam gazem i zasłabł. Kiedy tylko go wyciągnęli, brat od razu zajął się nim i gdy przyjechał lekarz, nie mógł się nadziwić, że 12-letni chłopak tak dobrze sobie poradził – opowiada.
Do szkoły podstawowej Arnold chodził w Odrze a następnie w Olzie, a liceum kończył w Wodzisławiu Śląskim. Był zdolny, pracowity i jak większość chłopców miewał szalone pomysły. – Pamiętam jakiego nam napędził stracha, gdy postanowił poślizgać się na zamarzniętym stawie. Lód się zarwał i jego kolega wpadł do wody. Na szczęście udało się go uratować, ale wszyscy we wsi długo to wspominali – mówi siostra doktora. Opowiada też o tym, jak 15-letni Arnold, chcąc spróbować swoich sił jako kierowca, rozbił motor szwagrowi Szczepanowi. I znowu dopisało mu szczęście, bo nie miał nawet zadraśnięcia, czego nie można już było powiedzieć o nowym zundappie 500. Z tej historii wyciągnął jednak naukę. – Jeden z moich kolegów chciał zrobić prawo jazdy na motor. Miał ogromny temperament, o czym wiedział mój ojciec – opowiada córka Iza. – Przyszedł do przychodni po zaświadczenie lekarskie, ale wyszedł z niczym. Tato uznał widocznie, że nie jest jeszcze gotowy – podsumowuje.
Kiedy w 1947 roku zaczęła się PRL-owska akcja przywracania polskości na Śląsku, wszystkie obco brzmiące, oczywiście w opinii władzy, imiona zamieniano na polskie. W ten sposób z urzędu Alfred został Karolem a jego syn Arnold – Józefem. Z pamiątkowego tablo liceum w Wodzisławiu z 1954 roku spogląda na nas już Józef Klimanek. Na szczęście władza nie miała zastrzeżeń do nazwiska, dzięki czemu ród Klimanków przetrwał do dziś.
Chłopak ze wsi idzie w świat
Nikt nie miał wątpliwości, że Józef skończy studia. Pracowała na to cała rodzina. – Ojciec zawsze podkreślał, że to co w życiu osiągnął zawdzięcza rodzicom i siostrom – mówi jego synowa Małgorzata Klimanek. – Jako najmłodszy i najzdolniejszy z rodzeństwa dostał od życia szansę, której nie zmarnował – dodaje. Był chłopakiem ze wsi, który konsekwentnie pokonywał wszystkie przeciwności. Musiał się nauczyć jedzenia sztućcami i łaciny, ale nigdy nie zapomniał kim jest i skąd pochodzi. Z domu wyniósł też dar dzielenia się z innymi i ta cecha towarzyszyła mu przez całe życie. – Jeździłam do niego do akademika z jedzeniem. Mogliśmy mu ze wsi przywieźć wszystko co mieliśmy, mięso i jajka, ale nie było lodówek, więc przez pierwsze dni wszyscy studenci mieli co jeść, a potem znowu była bieda. Kiedy zobaczyłam jak te synki rzucają się na chleb z margaryną, to robiło mi się ich strasznie żal – opowiada pani Róża.
Z powiatu wodzisławskiego dojeżdżało na studia na Śląsk dużo młodych ludzi. Wszyscy trzymali się razem i wzajemnie się wspierali. – Mieszkaliśmy w tym samym akademiku, w sąsiednich pokojach – opowiada przyjaciel Jerzy Bednorz. – Pamiętam, że zajęcia z anatomii, szczególnie te w prosektorium, to był dla nas szok. Uczyliśmy się razem tych wszystkich łacińskich nazw i wzajemnie przepytywali. Józek zawsze chętnie pomagał innym w nauce. Egzaminy zdawaliśmy za pierwszym podejściem – dodaje.
Nawet wtedy, gdy był już ordynatorem raciborskiej anestezjologii, zawsze można było na niego liczyć. – Kiedy w czasach kryzysu i kartek żywnościowych moja żona była w ciąży, szef przywoził dla niej masło z mleczarni – wspomina doktor Marek Rajczykowski. –Nie zapomnę też jego pomocy, gdy kupowałem jako młody lekarz swój pierwszy samochód sprowadzany z Niemiec. To było jakieś stare, rozsypujące się auto, za które musiałem zapłacić w markach, ale w ogóle nie wiedziałem skąd je wziąć. Zawołał mnie kiedyś do siebie, wręczył te marki i powiedział: – Oddasz jak będziesz miał. To mnie bardzo wzruszyło, bo nie mieliśmy w Raciborzu nikogo bliskiego i doktor Klimanek zastępował nam wtedy rodzinę – podsumowuje pan Marek.
Anestezjolodzy niczym muszkieterowie
Kiedy w 1960 r. Józef Klimanek ukończył Śląską Akademię Medyczną, trafił na oddział chirurgiczny doktora Jerzego Ziębickiego. Po uzyskaniu I stopnia specjalizacji z tej dziedziny poznał profesor Annę Dyaczyńską-Herman, która była przez długi czas wojewódzkim a potem krajowym konsultantem anestezjologii i zainteresował się dziedziną, która wtedy jeszcze raczkowała. W 1973 r. zrobił specjalizację I stopnia i ówczesna dyrektor ZOZ Gizela Pawłowska zobligowała go do utworzenia działu anestezjologii w raciborskim szpitalu. Zaczął go tworzyć od podstaw. Trzy lata później uzyskał specjalizację II stopnia.
Ludzie marli jak kawki, mawiał doktor Klimanek o początkach anestezjologii, bo tak się kończyło wiele prób znieczulania eterem bez jakiegokolwiek monitoringu. – Szef wymyślał nam takie urządzenia, że przedłużał stetoskopy do metra, przyklejało się to dziecku na klatkę piersiową i przez cały zabieg trzymaliśmy stetoskop w uszach, żeby monitorować pracę serca i płuc. Jedną ręką sprawdzaliśmy puls, a drugą ściskaliśmy worek, bo aparaty nie miały respiratora. Pierwsze monitory pojawiły się dopiero na początku lat 90-tych – relacjonuje doktor Grzegorz Frydrych.
Syn doktora – Marceli Klimanek pamięta, że zapach eteru wydobywał się nawet z domowych szaf. – Kiedyś wykonywało się o wiele więcej zabiegów niż teraz. Nie mieliśmy telefonu, więc gdy tata był potrzebny do znieczulenia w szpitalu, przyjeżdżała po niego w nocy karetka. Dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych dyrektor Pawłowska wywalczyła, że ośrodek zdrowia w Studziennej dostał telefon i pociągnięto stamtąd linię do naszego domu – relacjonuje pan Marceli. Doktor Klimanek, oprócz pracy w szpitalu, pełnił też funkcję lekarza rejonowego dla Studziennej i Sudołu. – Dla tamtejszych mieszkańców był zwykłym wiejskim lekarzem, takim odpowiednikiem dzisiejszego lekarza rodzinnego. Wiedział o nich wszystko, kto na co chorował, czyim był dzieckiem, jakie miał problemy. Dobrze ich znał a oni bardzo lubili go i traktowali jak swojego, obdarowując jajkami i kurami – mówi doktor Marek Rajczykowski. W okresie stanu wojennego wdzięczni pacjenci sprezentowali panu doktorowi żywy inwentarz w postaci dwóch kur i koguta.
– Otrzymały one imiona Roska (po pielęgniarce z przychodni rejonowej) i Dorka (po sąsiadce), zaś chudziutki kogut Bernard został nazwany imieniem męża tej sąsiadki. Ojciec z dumą opowiadał, że ma kury, które znoszą codziennie pięć jajek i próbował nas przekonać, że Bernard też je znosi – wspomina córka doktora. – Zastępowałem go kiedyś w tej poradni. A było to zaraz po studiach. Siedziałem z wademekum młodego lekarza na kolanach i miałem bezpośrednią konfrontację z wszystkim, czego się uczyłem. To było niezłe doświadczenie – opowiada Grzegorz Frydrych. Syn doktora dodaje, że ojciec pracował właściwie na okrągło. Rano był w szpitalu, potem przyjmował w przychodni, a przez pewien czas był też kierownikiem pogotowia. Ludzie przychodzili też często po poradę do domu, a on nikomu nie odmawiał pomocy. – Przyjeżdżali do niego z całego powiatu wodzisławskiego. U nas się mówiło, że jak Arnold nie pomoże to już żaden – mówi siostra Róża.
– Doktor Klimanek był przyjacielem moich rodziców, więc znałem go od dzieciństwa. Kiedy w 1987 roku trafiłem na oddział anestezjologiczny w raciborskim szpitalu, dostałem się od razu pod jego skrzydła – mówi Grzegorz Frydrych. – Był świetnym lekarzem i nauczycielem. Dawał nam dużo swobody i puszczał od razu na szerokie wody. Po trzech miesiącach pozwolił mi na samodzielny zabieg, choć był cały czas w pogotowiu pod telefonem – dodaje. Chętnie dzielił się wiedzą i doświadczeniem ze współpracownikami. Wiedział, że posiadanie dobrze wyszkolonego zespołu anestezjologów to ogromne odciążenie dla ordynatora. Wysyłał swoich lekarzy zawsze do renomowanych ośrodków anestezjologii. Współpracował z doktor Mają Barć ze szpitala w Koźlu, gdzie znajdował się oddział intensywnej terapii. Dzięki temu raciborscy lekarze mogli tam odbywać staże. – Gdy pojechałem na trzymiesięczny kurs podstawowy do Katowic, okazało się, że moi koledzy z kilkuletnim stażem nie potrafili zrobić znieczulenia przewodowego, a ja takie znieczulenia wykonywałem kilka razy dziennie – relacjonuje doktor Frydrych.
Ordynator znany był ze swej punktualności, której wymagał od reszty zespołu. Był też świetnym obserwatorem i psychologiem. – Pamiętam taką sytuację, że trafiły na nasz oddział młode dziewczyny po szkole pielęgniarskiej. Jedna z nich, wszystkich młodych lekarzy strasznie denerwowała. Była powolna i zdarzało się, że myliła leki, podając nie te, które polecił lekarz. Po kilku takich wpadkach poszedłem do szefa i powiedziałem, że nie będę z nią więcej pracować – relacjonuje Grzegorz Frydrych. – A on na to: daj jej szansę. Ona się musi dotrzeć, z niej będą ludzie. Po kilku latach okazało się, że jest jedną z najlepszych pielęgniarek, bardzo cenioną przez lekarzy – kończy doktor Frydrych.
Dzięki uprawnieniom do pracy w Niemczech, pan Józef w wakacje pracował w klinikach, które doceniając jego doświadczenie i umiejętności zatrudniały go jako anestezjologa. – Rurki intubacyjne i mnóstwo innych narzędzi, na zakup których raciborskiego szpitala nie było stać, doktor Klimanek resterylizował, pakował i przywoził do Polski. Wielokrotnie myty i sterylizowany sprzęt służył nam jeszcze przez wiele lat – opowiada doktor Frydrych.
Jako anestezjolog pan Józef miał niesamowitą charyzmę. Szczególnie cenili go chirurdzy, co nie jest bez znaczenia, bo wśród tych dwóch grup lekarzy zawsze dochodziło do antagonizmów. W raciborskim szpitalu udało mu się stworzyć zespół lekarzy, który nie tylko dbał o bezpieczeństwo pacjentów podczas zabiegów, ale stanowił też zgraną i świetnie wyszkoloną kadrę fachowców. – Mury można postawić a sprzęt kupić, ale znaleźć i wyszkolić takich ludzi, którzy niczym muszkieterowie jeden za wszystkich a wszyscy za jednego, to największy sukces doktora Klimanka – opowiada Grzegorz Frydrych. Od samego początku doktor uczył swoich podopiecznych samodzielności. Doradzał, rozmawiał, podsuwał pomysły i po prostu zawsze był dyspozycyjny. – Tak naprawdę poczułem ile ta pomoc znaczy dopiero, gdy go zabrakło. Nagle nie miałem nikogo nad sobą i cała odpowiedzialność spadała na mnie. Musiałem sobie z tym jakoś poradzić, ale wtedy dopiero zrozumiałem, jak ważne jest mieć w szefie takie oparcie – podsumowuje Grzegorz Frydrych.
Święte małżeństwo – Józef i Maria
Józef Klimanek poznał swoją przyszłą żonę Marię jeszcze w liceum. Była dziewczyną jego przyjaciela Ryszarda Smyczka. Ta przyjaźń musiała mieć naprawdę silne podstawy, bo w pewnym momencie panowie zamienili się swoimi dziewczynami i sympatia Józefa – Krysia została żoną Ryszarda, a Józef poślubił Marię. Przyjaźń dwóch małżeństw nie tylko rozkwitła, ale przetrwała do końca życia. – Bardzo często jeździliśmy całą rodziną do Smyczków do Rybnika. My bawiliśmy się z ich synami, a nasi rodzice grali w brydża. Nie ma rocznicy śmierci mamy lub taty, by Rysiu z Krysią nie przyjechali do kościoła i na ich grób – opowiada Marceli Klimanek.
Pani Maria, wychowanka szkoły urszulanek, świetnie gotowała i piekła. Swoim królestwem chętnie dzieliła się jednak z mężem. Do jego kulinarnych wynalazków należało „leczo Arnolda”, czyli jajecznica z papryką, pomidorami i dużą porcją masła oraz dobrze przyprawiona pieczeń szegedyńska. Pichcił też najlepszą brotsuppe czyli wodziankę, którą starym zwyczajem rodzina spożywała z jednej miski. – Był pionierem w grillowaniu. Teraz jest to powszechne, ale w latach osiemdziesiątych zapraszanie gości do ogrodu i serwowanie im tam posiłków było nowością – opowiada doktor Jerzy Bednorz. Pan Józef na przywiezionym z Niemiec grillu serwował karczek, do którego podawał sałatkę z domowych pomidorów i ogórków. A że uwielbiał celebrowanie wszelkich świąt, wiele osób wspomina jego otwarty dom i ogromną gościnność gospodarza.
– Cały zespół anestezjologów, oprócz jednego dyżurującego, przyjechał kiedyś do niego na imieniny – opowiada doktor Grzegorz Frydrych. – Wzięliśmy ze sobą skrzynkę piwa, a on nas zaprosił do swojej piwniczki i częstował wyszukanymi trunkami i cygarami. Mieliśmy mało doświadczenia i tak się znieczuliliśmy, że następnego dnia zjawiło się na oddziale tylko trzech lekarzy – podsumowuje doktor.
Pan Józef cenił sobie dobrą kuchnię, ale nie lubił gdy jedzenie się marnowało. – Znajdowaliśmy nieraz w lodówce resztki produktów z przygotowanymi przez niego „etykietkami”, np. „dobry pasztet z Bojtynia”, „smaczne kabanosy z Rybnika”. W ten sposób zachęcał nas do zjadania tego, co zostało – wspomina córka Iza. Karteczki były też sposobem na zmobilizowanie dzieci do nauki. – Przykleił mi kiedyś na pianinie kartkę „Penderecki: 30% talentu, 70% pracy, co daje 100% powodzenia. W moim przypadku niewiele to pomogło, bo byłam bardzo leniwa – mówi ze śmiechem pani Iza. Były jednak takie sytuacje, w których swoją konsekwencją wszystkich zaskakiwał. – Jak się dowiedział, że palę na boisku papierosy to dostałem takie lanie, że już od ósmej klasy szkoły podstawowej nigdy więcej nie wziąłem papierosa do ust – wspomina syn doktora. Niewiele było jednak takich sytuacji, bo pan Józef kochał dzieci i to nie tylko swoje. Mieszkańcy Studziennej do dziś wspominają rowerowe wycieczki, które organizował dla najmłodszych i oddanie z jakim przez wiele lat leczył małych pacjentów w przychodni. – Tata zabrał mnie kiedyś do szpitala na oddział noworodków, by pokazać mi maluszka, którego matka zostawiła zaraz po porodzie. Strasznie to przeżywał i zastanawiał się nawet, czy nie mógłby go zabrać do domu. Całe życie czekał na wnuka, a los obdarzył go sześcioma wnuczkami – opowiada córka doktora.
Marceli Klimanek mówi o swoich rodzicach, że Józef i Maria to było naprawdę święte małżeństwo. – Ojciec bardzo kochał mamę i potrafił te uczucia okazywać – dodaje córka Iza. – Kiedy byli u nas w Niemczech odwoził ją codziennie do kąpieliska na zabiegi i po kilku godzinach po nią wracał. Był już wtedy bardzo chory, ale troszczył się przede wszystkim o nią – mówi pani Iza. Doktor Marek Rajczykowski przypomina pewną bardzo wzruszającą historię. – Kiedy pani Maria leżała w naszym szpitalu po zabiegu chirurgicznym, szef tak bardzo przejmował się jej chorobą, że nie odstępował jej na krok. Spał nawet razem z nią na sali – dodaje.
Józef Klimanek zmarł 3 października 1996 roku w wieku 61 lat. – O tym jakim był człowiekiem świadczy to, jak wielu ludzi przyszło go pożegnać. Kościółek w Studziennej nie był w stanie pomieścić tłumów, które ruszyły na pogrzeb doktora Klimanka. Było widać jak bardzo był lubiany – mówi Marek Rajczykowski. – Brakuje mi naszych rozmów i wzajemnego wspierania się, szczególnie w trudnych sytuacjach zawodowych. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic, wspólnie przeżywaliśmy momenty, gdy któryś z nas stracił pacjenta i to, że nie można było już komuś pomóc – wspomina Jerzy Bednorz. Nasza przyjaźń nie skończyła się wraz ze śmiercią Józka. Ona wciąż trwa i będzie trwać, dopóki o nim pamiętam.Katarzyna Gruchot
Józef Klimanek (1935 – 1996) lekarz med. specjalista anestezjolog, ordynator oddziału anestezjologii raciborskiego szpitala
Najnowsze komentarze