Aniela Pąchalska z berlińskim dyplomem w raciborskim szpitalu
Znana była z dyscypliny i porządku, a oddział ginekologii potrafiła trzymać w ryzach. Jeśli ktoś pamięta jeszcze w szpitalu „szkołę Pąchalskiej”, to znaczy że zasady, którymi przez całe życie kierowała się pani Aniela wciąż są aktualne.
Rowerem na dyżur
Urodziny Anielki, które przypadały na czasy jej dzieciństwa, były zawsze wyjątkowe. Ulice przystrajano państwowymi flagami, a z głośników już od rana rozbrzmiewała muzyka. Całe Niemcy świętowały razem z nią, o czym była przez wiele lat przekonana, nie zdając sobie sprawy z tego, że przyszła na świat 20 kwietnia 1925 roku, czyli dokładnie w tym samym dniu, w którym urodził się przywódca III Rzeszy.
Rudkowie mieszkali w Markowicach. Pani Marta była rodowitą raciborzanką i gospodynią domową, a pochodzący z Proszowca jej mąż Józef zajmował się handlem i bardzo często wyjeżdżał w sprawach zawodowych do Wiednia. – Dzięki temu, że dziadek miał dobrą pracę, mama, jako jedyna z rodzeństwa, zdobyła gruntowne wykształcenie. Zmarł tuż przed zakończeniem wojny porażony prądem, który naprawiał w szkole w Markowicach. Po jego śmierci sytuacja rodziny bardzo pogorszyła się i mama w 1945 roku musiała wrócić do Raciborza, żeby pomóc babci, która została z czwórką młodszych dzieci: Marią, Otylią, Franciszkiem i Jorgiem – tłumaczy Kornelia Machowska – córka pani Pąchalskiej.
Marzeniem Anieli był zawód pielęgniarki, więc jako kilkunastoletnia dziewczynka opuściła rodzinny dom i wyjechała do szkoły pielęgniarskiej w Berlinie, którą prowadziły zakonnice. – Mama opowiadała, że panowała tam ogromna dyscyplina i jeśli któraś z sióstr kazała umyć schody z dołu do góry to nie można było zrobić tego inaczej. Praktyki odbywała w Wiedniu i Prusach Wschodnich, ale o tym okresie niewiele opowiadała, więc oprócz kilku zdjęć nie zachowało się zbyt wiele informacji – wspomina pani Kornelia.
Po powrocie do domu w 1945 roku Aniela Rudek od razu zgłosiła się do pracy w raciborskim szpitalu. Na początku dyplomowana pielęgniarka zdobywała doświadczenie na różnych oddziałach, od zakaźnego po internę. – Wspominała, że to był bardzo trudny okres, bo w szpitalu brakowało leków, środków opatrunkowych a nawet wody, a trzeba było walczyć z epidemią tyfusu. Mieszkała w swoim rodzinnym domu w Markowicach i codziennie dojeżdżała stamtąd do szpitala na rowerze – opowiada pani Kornelia, a jej siostra Izabela dodaje, że mama, mimo niemieckiego dyplomu, musiała zdać we Wrocławiu egzaminy nostryfikacyjne po polsku. – Opowiadała, że komisja egzaminacyjna ogromną wagę przywiązywała do czystości języka polskiego i Ślązaczki nie miały łatwo. Tak się zawzięła, że wykuła ten polski perfekt i zdała wszystkie egzaminy celująco. Znała też doskonale łacinę, którą posługiwała się podczas różnych kursów uzupełniających.
W szpitalu spędzała bardzo dużo czasu i to właśnie tu, za sprawą koleżanki, poznała swojego przyszłego męża Henryka Pąchalskiego. Pobrali się w 1950 roku a zamieszkali w jego służbowym mieszkaniu,w budynku obecnej szkoły podstawowej w Markowicach, gdzie mieścił się posterunek milicji. – Na początku wzięli skromny ślub cywilny, a kościelny dopiero po trzech latach, gdy tato odszedł z milicji. W 1952 roku na świat przyszła moja siostra Leokadia, która w wieku sześciu miesięcy zmarła na zapalenie opon mózgowych, a rok później Izabela – opowiada pani Machowska, która urodziła się w 1955 roku.
Porządek musi być
W tym samym roku pani Aniela awansowała na przełożoną pielęgniarek i funkcję tę pełniła przez 10 lat, aż do 1965 roku, gdy została oddziałową ginekologii. Pracowała z ordynatorem Stefanem Roszczakowskim i Ernestem Szramą. Wśród lekarzy byli doktorzy: Masełko, Schubert, Wilczyński i Olszewski, a w obsadzie pielęgniarskiej: Janina Breitkopf, Hildegarda Świerczek, Krystyna Turakiewicz, Jadwiga Hirsh-Buchta, Mariola Rychlik (Nowakowska) i Urszula Tkocz. – Gdy w 1968 roku zaczynałam pracę w raciborskim szpitalu, to właśnie pani Pąchalska przyjmowała mnie na oddział ginekologiczno-położniczy. Była osobą bardzo wymagającą i dokładną, ale wiele można się było od niej nauczyć – wspomina Krystyna Turakiewicz. Hildegarda Świerczek, pracowała z panią Anielą 29 lat. – Była przede wszystkim bardzo dobrym człowiekiem, zarówno dla pacjentek, jak i pielęgniarek. W pracy ceniła punktualność i porządek. Zawsze przed wizytą lekarską, która zaczynała się o 8.00 rano, robiła obchód z pielęgniarkami. Spisywała diety, sprawdzała które pacjentki czekają na zabieg i sama w takich zabiegach często uczestniczyła. Pracowałyśmy na ginekologii, ale jak brakowało pielęgniarek na położniczym, to szłyśmy też pomagać przy porodach. Między naszymi oddziałami była zawsze dobra współpraca. Pamiętam, że za czasów doktora Roszczakowskiego hucznie obchodzono Dzień Kobiet i urodziny, a pani Aniela zapraszała nas również do swojego domu – mówi pani Hildegarda.
Doktor Manfred Schubert z uznaniem wspomina jej umiejętności organizacyjne. – To była stara niemiecka szkoła, dzięki której pani Pąchalska trzymała cały oddział w garści. Była bardzo wymagająca dla personelu, a jednocześnie ciepła dla pacjentek, które przychodząc do poradni chwaliły zawsze opiekę pielęgniarską w szpitalu. Na oddziale potrafiła stworzyć miłą, koleżeńską atmosferę. Zawsze po wizycie zjawiała się z kawą w dyżurce lekarskiej, gdzie omawialiśmy przypadki kwalifikujące się do zabiegów. Wyszkoliła też świetnie swoją następczynię – Krystynę Turakiewicz, która okazała się dobrą oddziałową, kontynuującą „szkołę Pąchalskiej”.
Pani Aniela przyjaźniła się z Agnieszką Brudnowską, która była oddziałową w szpitalu chorób płuc w Wojnowicach. – Była panną i mieszkała w wyburzonym potem domu za urzędem skarbowym. Co roku chodziłyśmy do niej na urodziny, które obchodziła 21 stycznia. Kiedy przenieśliśmy się do domu przy ul. Anny, mama najbardziej zżyta była z opatrunkową chirurgii Jadwigą Mrachacz, która mieszkała niedaleko nas. Znały się od wielu lat – wspomina pani Kornelia i przyznaje, że obie z siostrą były dziećmi szpitala. – Chodziłyśmy do przedszkola przy Bema i zaraz po nim przychodziłyśmy do mamy, która wpuszczała nas do swojego gabinetu i tam dostawałyśmy kredki i rysowałyśmy. Jak byłyśmy głodne to zabierała nas na szpitalną stołówkę, a nieraz pozwalała posiedzieć w świetlicy, bo tam był telewizor. Takich dzieci jak my, było więcej, bo pielęgniarki musiały sobie jakoś radzić – opowiada pani Kornelia, który poszła w ślady mamy i jako absolwentka Liceum Pielęgniarskiego w Raciborzu, trafiła do pracy w raciborskim szpitalu. Obie panie pracowały razem pięć lat, choć pani Aniela na oddziale ginekologii, a jej córka na bloku operacyjnym ortopedii. – Codziennie rano chodziłyśmy razem z mieszkającą obok Jadwigą Mrachacz do pracy. Zawsze na piechotę. Pamiętam, jak mama w zimny, październikowy poranek pocieszała nas, gdy brnęłyśmy przez ogródki działkowe w błocie: byle do Józefka, a potem będzie lepiej – mówi ze śmiechem pani Machowska i dodaje, że pani Aniela miała zasadę, której trzymała się przez całe życie: nigdy w domu nie rozmawiała o tym co się dzieje w szpitalu.
Sztrykowane firanki
Kiedy pan Henryk zaczął pracę w raciborskich zakładach tytoniowych, rodzina przeniosła się do lokalu przy ul. Miechowskiej. Potem pani Aniela dostała służbowe mieszkanie przy ul. Bema, skąd miała blisko do szpitala. – To było ogromne, czteropokojowe mieszkanie, na drugim piętrze, po którym jeździłyśmy z siostrą na rowerkach. Kiedy pod koniec lat 50. tato został inspektorem technicznym w Bytomskim Przedsiębiorstwie Obrotu Surowcami Włókienniczymi i Skórzanymi, jeździł po województwie śląskim i opolskim kontrolując skupy skór. Dzięki temu kilka dni spędzał w domu a kilka w terenie, więc mógł się nami zajmować na zmianę z babcią, bo mama zaraz po urodzeniu dzieci wróciła do pracy – dodaje pani Kornelia.
W 1967 roku pani Aniela dostała w spadku po siostrze mamy dom przy ul. Anny w Raciborzu, do którego przeniosła się wraz z rodziną. Niewielki, stary dom nie spełniał ich oczekiwań, więc w głębi podwórza zaczęli budować nowy, do którego przeprowadzili się w 1972 roku. – W domu rządziła mama, która trzymała nas krótko. Tata był od rozpieszczania a ona od dyscyplinowania. Była bardzo gospodarna i świetnie gotowała, a na stole królowała przede wszystkim kuchnia śląska. Jej świąteczną moczkę polubił nawet nasz tato, który pochodził spod Częstochowy i nigdy wcześniej nie jadł takiej potrawy. Oprócz kuchni kochała ogród i robótki ręczne. Szyła, robiła na drutach swetry, szaliki i czapki, a na szydełku kapy na łóżka, firany i obrusy. Była w tej dziedzinie bardzo uzdolniona i miała do tego ogromną cierpliwość. Kiedy jej koleżanki chciały iść w sylwestra na bal, brała za nie nocne dyżury i swoje robótki przynosiła do pracy. To jej pomagało odprężyć się – mówi pani Kornelia.
Na wakacjach z córkami pani Aniela była tylko raz w Łebie, bo każdy urlop spędzała w pracy. – Ona ją tak kochała, że gdy w 1980 roku przeszła na emeryturę, stała się nie do zniesienia. Wysłałyśmy ją w końcu na długie wakacje do siostry Otylii, która mieszkała w Niemczech i wróciła z nich odmieniona – podsumowuje córka Kornelia. Jej mama miała jeszcze wiele planów związanych z domem, którym nigdy nie miała czasu się nacieszyć. Marzenia przerwała nagła choroba. Po krótkim pobycie w raciborskim szpitalu trafiła do Jastrzębia, gdzie przeszła dwie operacje, ale nie udało się jej uratować. Zmarła 15 kwietnia 1992 roku.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze