środa, 20 listopada 2024

imieniny: Anatola, Rafała, Edmunda

RSS

Helena Burek organistka, której w duszy grała medycyna

02.01.2018 00:00 red.

Muzyce, która towarzyszyła jej od najmłodszych lat, pozostała wierna przez całe życie. Medycyna, o której zawsze marzyła, zawiodła ją, ale ona nigdy nie zawiodła swoich pacjentów, którzy do pierwszego ośrodka zdrowia w Brzeziu docierali z Pogrzebienia, Lubomi, Nieboczów, Markowic i Kornowaca.

Cud w Rydułtowach

Dla jednych życie zaczyna się w dniu urodzin, dla innych w momencie, gdy otrzymują od losu drugą szansę. Helenka Jędrzejczyk poczuła, że dostała nowe życie nie 19 maja 1926 roku, gdy przyszła na świat w Brzeziu, ale 4 lutego 1945 roku o godzinie 13.24 w Rydułtowach.

Było mroźne, niedzielne popołudnie. Po kolejnej mszy, do której jak zwykle przygrywała jako organistka w Kościele pw. Św. Jerzego, wróciła do swego pokoju w budynku tzw. „organistówki”, by odpocząć. Na parterze mieszkała wtedy żona kościelnego z trójką dzieci oraz małżeństwo wysiedlone z Poznania, które przyjął pod swoje skrzydła ks. proboszcz Wojciech Urban. Piętro zajmowały pełniące posługę w szpitalu zakonnice ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek NMP oraz 19-letnia Helena, która zastąpiła wysłanego na front organistę i dzięki temu uniknęła wywozu na roboty do Niemiec. – Nagle usłyszałam, jak pracująca u sióstr gospodyni woła mnie na drugie piętro: „Helenka, puć sam i zobacz jakie samoloty lecą”! Po wielu godzinach spędzonych w kościele byłam zmęczona i nie miałam ochoty niczego oglądać, więc mimo kolejnych nawoływań, zostałam u siebie.

Po kilku sekundach usłyszała potworny huk. Jedna z bomb uderzyła w nasz budynek. Wszyscy, którzy w nim wtedy byli, zginęli, a gdy spod cegieł wydobyto ciało naszej gospodyni, wciąż leżała z palcem wskazującym na te samoloty. Byłam jedyną ocalałą osobą, która na dodatek wydostała się z ruin o własnych siłach. Proboszcz Urban skwitował tę sytuację z właściwym sobie dowcipem: „widocznie w niebie jeszcze cię nie chcieli, a diabli się ciebie bali – wspomina tamte chwile pani Helena i pokazuje mi album ze zdjęciami budynku sprzed nalotu i po nim. Naprawdę trudno uwierzyć, że ze zgliszcz całkowicie zrujnowanej „organistówki” mógł wyjść ktoś żywy. – Dla mnie to był cud. Co roku 4 lutego o 13.24 modlę się za tych wszystkich, którzy wtedy zginęli i dziękuję Bogu za ocalenie – podsumowuje.

Swoim szczęściem nie mogła się jednak podzielić z najbliższymi, którzy mieszkali w Brzeziu i nie mieli od niej żadnych wieści. W kwietniu, z bochenkiem chleba w plecaku, ojciec Heleny i jego brat Józef, który wziął dziewczynkę na wychowanie, przebijając się przez linię frontu, wyruszyli

na piechotę do Rydułtów. Gdy przybyli na miejsce i zobaczyli ruiny budynku w którym mieszkała, usiedli i zaczęli płakać. Potem ruszyli do probostwa i wtedy w drzwiach powitała ich Helena. Radości nie było końca, ale na powrót do domu musiała jeszcze zaczekać. Ponieważ organy również ucierpiały w bombardowaniu, do nowych obowiązków dziewczyny należało pomaganie siostrzenicy księdza w

prowadzeniu kuchni. Helenka nie mogła też zaniedbywać nauki. – Proboszcz wiedział, że marzę o zawodzie lekarza, więc załatwił mi lekcje u nauczyciela gimnazjum męskiego z Rybnika, dzięki czemu po wojnie mogłam bez problemu startować od razu do liceum. Zresztą szkołę średnią też mi znalazł ksiądz Urban. To było liceum w Bielsku–Białej, które miało klasę z nauką łaciny, tak potrzebnej na medycynie.

Z polecenia proboszcza znów trafiłam do sióstr zakonnych, u których mieszkałam aż do matury – wspomina.

O mundurku, który nie zobaczył szkoły

Helenka była ostatnim dzieckiem Józefy i Karola Jędrzejczyków. – Najstarsza była Łucja, potem Antonina, Agnieszka, Franciszek i ja. Mój biologiczny ojciec miał duże gospodarstwo rolne, które odziedziczył po rodzicach, ale przy piątce dzieci nie było mu łatwo, dlatego chętnie przystał na propozycję swojego starszego brata Józefa i jego żony Konstantyny, którzy nie mając własnych dzieci, chcieli mnie wziąć na wychowanie. Na początku mieszkaliśmy na jednym podwórku, na którym stały dwa domy, a potem przeprowadziłam się z wujostwem do ich nowego domu, wybudowanego w 1936 roku, gdzie mieszkam do dziś – opowiada pani Burek.

Jej wuj pracował w dyrekcji kolei w Katowicach, ale był też działaczem plebiscytowym i społecznikiem, który prowadził przed wojną w Brzeziu teatr. W domu mówiło się tylko po polsku, a w salonie stał fortepian, na którym grała Helenka pobierająca lekcje u organisty z Brzezia. – Gdy wybuchła wojna, wzięli go do Wehrmachtu, a wujek pojechał do sióstr z Zakładu Św. Notburgi w Raciborzu, w nadziei, że będę tam mogła kontynuować naukę. Okazało się jednak, że pod naciskiem Niemców polskiej dziewczynki nie mogły do siebie przyjąć. Widząc moją rozpacz, wujek szukał dalej i w końcu zapisał mnie na lekcje do organisty ze Starej Wsi. Hugo Wieczorek był bardzo wymagającym i surowym nauczycielem, u którego uczył się również mój mąż Nikodem Burek – relacjonuje pani Helena, która w czerwcu 1939 roku skończyła szóstą klasę szkoły podstawowej w Brzeziu, po czym razem z kolegą i późniejszym poetą Janem Darowskim pojechała na egzaminy do Rybnika. – Ja dostałam się do gimnazjum sióstr urszulanek, a on do gimnazjum męskiego. Byłam dumna ze swojego nowego, pięknego mundurka. Niestety, nigdy nie zdążyłam go założyć, bo gdy skończyła się wojna był już na mnie za mały – wspomina pani Helena.

Gdy 1 września wojska niemieckie zajęły polskie ziemie, wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że los Józefa Jędrzejczyka jest już przesądzony. – Wezwali wujka na przesłuchanie do Raciborza i już z niego nie wrócił. Rodzina mojego taty to byli polscy Ślązacy, a ze strony mamy wszyscy sympatyzowali z Niemcami. Mama miała sześciu braci, a jej rodzice przykazali im, że mają Zefli do końca życia pomagać, więc gdy wujka chcieli wysłać do obozu, poruszyli niebo i ziemię i go uratowali – opowiada pani Burek. Sama też musiała się ratować przed wywózką w głąb Niemiec. Dzięki księdzu Urbanowi, który załatwił jej w urzędzie pracy przydział na probostwo, do końca wojny była organistką w Kościele pw. św. Jerzego w Rydułtowach.

Do domu wróciła w maju, a w ogrodzie zastała wojskową kuchnię polową. – Wujenka często żartowała, że to dzięki Rosjanom przestałam grymasić z jedzeniem, bo ich kucharz dokarmiał mnie zawsze tym, co gotował, czy tego chciałam, czy nie. Krzyczał do mnie: wkuszaj, bo zastrieliu! No i wkuszałam – mówi pani Helena, która jeszcze tego samego roku trafiła do liceum w Bielsku, a potem na wymarzoną Akademię Medyczną w Katowicach.

Przyszłego męża – Nikodema poznała dzięki lekcjom muzyki u pana Wieczorka. Ona grała na fortepianie i organach a on na akordeonie i trąbce. – Nieraz się zastanawiałam nad tym, jak to się stało, że się pobraliśmy. On był ostatni na mojej liście i nagle wskoczył na pierwsze miejsce. Pewnie nas połączyły wspólne zainteresowania muzyczne – mówi ze śmiechem pani Helena. Pobrali się w niedzielny ranek 1952 roku w kościele w Brzeziu i zamieszkali w rodzinnym domu pani Heleny. Gdy przyszły na świat dzieci, najpierw Basia, a potem Ola, pomagał im wujek i niezamężna siostra pani Heleny – Agnieszka, bo wujenka już nie żyła.

Pierwszą pracę podjęła w raciborskim szpitalu 1 stycznia 1952 roku będąc jednocześnie lekarzem rejonowym w ośrodku zdrowia w Brzeziu, który mieścił się w budynku klasztoru sióstr zakonnych. – To był pierwszy ośrodek zdrowia, który tu powstał po wojnie. Rejon był ogromny, bo oprócz Brzezia obejmował Pogrzebień, Lubomię Nieboczowy, Markowice i Kornowac. Do 15.00 byłam w szpitalu, wracałam na obiad do domu, gdzie już czekali na mnie pacjenci i pędziłam do przychodni. Codziennie przyjmowałam po pięćdziesięciu pacjentów i wieczorem miałam już dosyć, ale brakowało wtedy lekarzy, więc nie można było nikomu odmówić pomocy – tłumaczy pani Helena.

Dzięki Basi zostałam radiologiem

Jako początkująca lekarka, pani Helena musiała odbyć staż na wszystkich oddziałach raciborskiego szpitala: wewnętrznym, zakaźnym, pediatrii, chirurgii i ginekologii. W 1953 roku dołączył do niej inny stażysta – Andrzej Majewski. – On skończył Akademię Medyczną w Warszawie, a ja w Katowicach, więc na początku dawał mi do zrozumienia, że jestem jeszcze zielona, ale potem się polubiliśmy i wzajemnie wspieraliśmy. Lekarzy było wtedy niewielu, więc stażystów obsadzano na nocnych dyżurach. Mój pierwszy wypadł w niedzielę. Tak się bałam, że wzięłam ze sobą różaniec – opowiada pani Burek.

Po rocznym stażu okazało się, że najlepiej czuje się na internie, którą kierował wtedy doktor Józef Buzek. Zdążyła zdać egzamin na pierwszy stopień specjalizacji i właśnie była przed kolejnym, który miał się odbyć w kwietniu, ale dwa miesiące wcześniej zdarzyła się tragedia, która wpłynęła na jej dalsze życie zawodowe. – Moja ośmioletnia córeczka Basia zachorowała na grypę i liczne powikłania po niej sprawiły, że zmarła w raciborskim szpitalu. Siedziałam przy jej łóżku i jako lekarz wiedziałam, że odchodzi, ale nie mogłam nic zrobić. Byłam bezsilna i czułam, że zawiodłam. Wyszłam wtedy ze szpitala tak załamana, że nie byłam w stanie pracować przez pół roku. Wiedziałam jedno – już nigdy nie wrócę na żaden oddział, bo się zawiodłam na medycynie – mówi pani Helena.

Namawiana przez koleżanki i kolegów, w końcu zdecydowała się podjąć pracę w szpitalnym rentgenie. – Dzięki Basi zostałam radiologiem. Uczyłam się u pracującego tu wtedy doktora Klimy, który wyjechał potem do Niemiec. Naszym technikiem był pan Adamczyk. Zdjęcia trzeba było wywoływać, utrwalać i suszyć, dlatego potrzebowaliśmy do tego specjalnego pomieszczenia, w którym pracowała Róża Kolosko. Jak się tam wchodziło, to wiszące na sznurkach klisze wyglądały jak wielkie pranie – opowiada pani Burek. Pracownicy rentgena obsługiwali pacjentów ambulatoryjnych ze skierowaniem i wszystkich szpitalnych. Profilaktyczne prześwietlenia płuc wykonywano na aparacie małoobrazkowym w przychodni przeciwgruźliczej, którą najpierw prowadził doktor Walenty Brodziak, a później Hipolit Baranowski.

Jeśli chodzi o sprzęt, to ważniejsza była intuicja lekarza i jego doświadczenie, niż to co w efekcie można było odczytać z kliszy. – Mieliśmy ruchomy amerykański aparat do RTG z demobilu, który był tak ciężki, że gdy go trzeba było przewieźć na ortopedię, to musiało go ciągnąć trzech mężczyzn. Był jeszcze stały enerdowski, który nasz pracownik, pan Arnt, codziennie naprawiał. Pacjentów często raził prąd, a ja po każdym prześwietleniu byłam tak naładowana, że kopała mnie każda klamka. Gdy władze miasta zorganizowały kiedyś spotkanie mieszkańców powiatu raciborskiego z wojewodą odważyłam się wstać i o naszym starym aparacie w szpitalu opowiedzieć. Myślałam, że mnie zwolnią, ale efekt był taki, że na drugi dzień przysłali do szpitala komisję, która musiała sprawdzić czy nie kłamię, a po pół roku mieliśmy nowy sprzęt – wspomina doktor Burek i ocenia, że przejście z województwa opolskiego do katowickiego dla pracowni RTG okazało się zbawienne. – Dostaliśmy dużo nowej aparatury, w tym jedyny w regionie ultrasonograf. Lekarze z Opola przyjeżdżali do naszego szpitala, żeby go zobaczyć, a ja musiałam jeździć na organizowane przez wojewódzkiego konsultanta z radiologii szkolenia do Warszawy, Zabrza, a nawet Gdańska. Zrobiłam oba stopnie specjalizacji i pracowałam w raciborskim szpitalu aż do 1997 roku, kiedy przeszłam na emeryturę – podsumowuje pani doktor.

Rodzinne tradycje zawodowe i muzyczne kontynuują kolejne pokolenia. Córka pani Heleny – Aleksandra Gamrot jest lekarzem i dyrygentem chóru z Brzezia. Najstarsza wnuczka Zuzanna pracuje w instytucie onkologii pediatrycznej w Chorzowie, Marta robi specjalizację z laryngologii i jest sopranistką, a najmłodszy Jakub studiuje na ostatnim roku medycyny. Pani Helena lepszego miejsca na ziemi, niż jej dom w Brzeziu wymarzyć sobie nie mogła i choć z całej rodziny jest bardzo dumna, to żałuje, że gdy wszyscy spotykają się przy wspólnym stole, rozmowy zawsze schodzą na tematy związane z medycyną.

Katarzyna Gruchot

Zdjęcia z arch. H. Burek

  • Numer: 1 (1333)
  • Data wydania: 02.01.18
Czytaj e-gazetę