Sama wędka nie definiuje wędkarza
Do prezydenta zgłaszają się wędkarze, narzekający na zakazy Polskiego Związku Wędkarskiego zabraniające im wjeżdżania pojazdami na teren łowisk.
– Akurat zgadzam się z tymi zapisami, bo wiem, że „każdy rasowy wędkarz” chciałby najlepiej wjechać do samej wody, a to jest niedobre – mówi prezydent Lenk, w przeszłości zapalony wędkarz, obecnie z nieopłaconą składką PZW. Według niego łowiska nie są miejscem biwakowania. – To rzecz normalna i oczywista – zaznacza urzędnik. Sam magistrat nie ma wpływu na regulacje PZW i nie może narzucać wędkarzom jak mają się zachowywać nad wodą.
Na żwirowniach trwa nieformalna „wojna” biwakowiczów z wędkarzami z PZW, którzy utrzymują teren w czystości. – Jako, że sam wędkowałem, to wiem, że wędkarze śmiecą i pozostawiają po sobie nieporządek. Sam nie byłem pod tym względem święty – przyznaje M. Lenk. Wie, że wędkarska brać dzieli się na pasjonatów, którzy „moczą kija” co dzień; na wędkarzy – biwakowiczów z kamperami, co przyjeżdżają na tydzień nad wodę i takich, co łowią, by zaraz wypuścić ryby do wody. Tych ostatnich Lenk uznaje za prawdziwych wędkarzy.
Do prezydenta dotarły ostatnio informacje, że na żwirowniach „niemal dochodzi do bójek między biwakowiczami, co robią sobie grille nad wodą i wycinają drzewa, a wędkarzami z PZW”; interweniowała straż miejska. – To jest sprawa PZW i wędkarzy, którzy dzierżawią od miasta ten teren. Oni ustalają zasady władania tym terenem. W ogóle to ten temat jest jak odgrzewany kotlet, bo trzy lata wstecz było tak samo – ucina M. Lenk. Gdyby PZW nie ogłosiło swych zakazów, to według prezydenta nastąpiłaby anarchia: teren zostałby zdewastowany, zaśmiecony i wycięty z drzew.
(m)
Najnowsze komentarze