Mądre życie bez ograniczeń
Tomasz Wójcik to 25-letni raciborzanin. Od zawsze związany ze sportem, dziś instruktor i trener personalny teamu pakulec.com, prężnie działającego w Brooklyn Gym Racibórz.
Tomek dzieciństwo spędził w Raciborzu. Początki jego sportowej kariery związane są z Unią Racibórz, gdzie stawiał pierwsze profesjonalne kroki jako „materiał na piłkarza”, bo jak sam mówi piłkarzem się jest jak się z tego żyje. Kiedy skończył 15 lat wyjechał do Płocka, gdzie spędził trzy lata w grupach młodzieżowych Wisły Płock – Młode Orły ‚91, jednocześnie z powodzeniem zdając maturę. Później goniąc za marzeniami spędził dwa lata we Włoszech, gdzie kontynuował naukę i pasję związaną z piłką nożną. Po spontanicznym powrocie do Raciborza „za miłością” i w poszukiwaniu „swojej drogi” podjął naukę w PWSZ Racibórz i został licencjonowanym, uznanym już na raciborskim rynku, trenerem personalnym. Z Tomkiem Wójcikiem rozmawiał Maciej Kozina.
– Skąd pomysł na wyjazd do Płocka?
– Mam ojca, który mieszkał wówczas pod Warszawą. Tamtej zimy jechałem do niego na ferie, a że nie chciałem mieć przerwy w treningach, sam na własną rękę skontaktowałem się z trenerem Wisły Płock, z zapytaniem czy jest możliwość podjęcia treningów w trakcie ferii. Po dwóch tygodniach trenowania szkoleniowiec Wisły zapytał mnie jakie mam plany na przyszłość? Powiedział, że widzi dla mnie miejsce w zespole juniorów i jak chcę tam grać, to mam się zjawić na testach w okresie letnim.
– To ciekawa oferta... jaką podjąłeś decyzję?
– Zostałem w Płocku. Jak każdego młodego chłopaka, zawsze ciągnęło mnie do ucieczki z domu, samodzielności. Nie chciałem żyć szablonowo jak wszyscy, chciałem „już” żyć na swoim, więc wykorzystałem moment. Był to fajnie spędzony czas, daleko od domu, z bardzo ciekawymi ludźmi. Wisła Płock wówczas to był klub z reprezentantami Polski m.in. grał tam Ireneusz Jeleń, Sławomir Peszko czy Adrian Mierzejewski.
– A w Unii Racibórz byłeś wyróżniającym się piłkarzem?
– Nie, bardziej takim walczakiem. Wyróżniającym się był rok młodszy Łukasz Zejdler, który grał do niedawna w Cracovii, a teraz w GKS-ie Katowice. Głównie grałem na lewym i prawym skrzydle w linii pomocy, czasem w obronie.
– Miałeś sporo szczęścia, że trafiłeś do Wisły.
– Tak. Wielu chłopaków grało wówczas na wysokim poziomie, ale nie miało tego szczęścia, żeby się gdzieś pokazać. Miałem szczęście bo trafiłem na chłopaków którzy dziś są rozpoznawalnymi piłkarzami jak Fabian Hiszpański (aktualnie I liga – Podbeskidzie Bielsko-Biała) i Łukasz Skowron (niedawno AÉL Limassol na Cyprze).
– Cały czas przebywałeś w tym okresie w Płocku?
– Miałem jeszcze epizod w Victorii Częstochowa. Miałem tam iść do drużyny seniorów. To był ostatni moment w którym myślałem, że pójdę w kierunku piłki nożnej. Wszystko było przesądzone, ale odezwał się głos mamy, która postawiła na moją edukację i warunek zdania matury. Posłuchałem się, zostałem w Płocku i dalej grałem w juniorach. Maturę zdałem.
– Oczekiwania związane z przenosinami do Wisły Płock zostały spełnione?
– Myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi. Przyjechałem z małego Raciborza, gdzie wcześniej widziałem tylko stadion na Srebrnej. A obiekt na Wiśle Płock wówczas był jednym z piękniejszych w Polsce. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby za klub było odpowiedzialnych tyle osób, zaczynając od ludzi od gabinetów odnowy biologicznej po sztab trenerski. Dla mnie wtedy to był szczyt marzeń, duże miasto, ciekawi ludzie... poczułem wolność. Wtedy nie byłem jeszcze pełnoletni, a żyłem jak dorosły.
– Spędziłeś tam trzy lata, co później?
– W trakcie pobytu w Płocku pojechałem na wakacje do Włoch. Byłem zauroczony tamtejszym klimatem i krajobrazem. Rok później tam wróciłem i zostałem na stałe. Miałem we Włoszech znajomego, który dał mi możliwość mieszkania i pracy. Chciałem tego spróbować, by na starość nie żałować, że czegoś nie spróbowałem.
– Uważasz, że popełniłeś błąd?
– Nie. Świetnie było sprawdzić siebie i miejsca, w których byłem. Nigdy na starość nie będę musiał się zastanawiać co byłoby gdybym wszedł w którąś z furtek, bo wszedłem w każdą, która otwierała się na mojej drodze życia.
– Jak było w Tortoreto?
– Tortoreto to małe malownicze miasteczko, typowo turystyczne, w sezonie zjeżdżało się mnóstwo ludzi i można było poczuć zapach nadmorskiej metropolii. Nie przypominało to w żadnym stopniu ani Raciborza, ani Płocka.
– Co poza pracą robiłeś we Włoszech?
– Po maturze, jak wspomniałem, pojawiła się okazja wyjazdu do Włoch. Załatwiłem papiery jakie potrzebowałem do złożenia na studiach, w międzyczasie poszukałem piłkarskiego klubu. Trafiłem na zespół grający na poziomie naszej „okręgówki” – Tortoreto Calcio. Studiowałem w Pescarze, na kierunku podobnym do polskiego AWFu.
– Przerwałeś jednak naukę i wróciłeś do Polski, wróciłeś do Płocka czy Raciborza?
– Wróciłem do Raciborza na wakacje po niespełna dwóch latach pobytu we Włoszech. Poznałem tu dziewczynę i postanowiłem wrócić, choć nie potrafiłem się do końca odnaleźć w realiach raciborskich. Powrót nie był przemyślany, nie miałem planów ani na szkołę ani pracę, ale szczęśliwie wszystko idealnie się ułożyło. Gdyby nie ta spontaniczna, dyktowana sercem (nie rozumem) decyzja, nie byłbym trenerem personalnym.
– Trudno było wrócić do Raciborza?
– Przez długi czas nie umiałem się odnaleźć. Ograniczone finanse, duże koszty utrzymania, chyba każdy zna problemy małego miasta. Szukałem dla siebie czegoś z czego mogę mieć jakiś dochód i rozwiązań, żeby godnie żyć. Był to trudny czas. Zdarzały się tygodnie, w których przymierałem głodem, ale paradoksalnie dobrze to wszystko wspominam. Widziałem wiele ze szczytu i spod niego. Jeśli chodzi o grę, już nie miałem czasu by bawić się w piłkę, bo to nie była już żadna możliwość na karierę tylko pasja, to też kosztuje.
– Ale miałeś epizod w Naprzodzie Borucin...
– Chciałem kontynuować coś z piłką po powrocie z Włoch, albo chciałem po prostu pograć. Odkryłem jednak wtedy, że gra nie sprawia mi już takiej radości. Szukałem dalej czegoś co sprawiałoby mi radość bo tylko z czymś takim wiązałem swoją karierę zawodową.
– Ale wiązałeś swoją przyszłość ze sportem?
– Po powrocie do Raciborza nie wiedziałem czego chcę. Podjąłem naukę w PWSZ, gdzie ruszył kierunek trenera personalnego, to był punkt zwrotny. Odkryłem, że było to coś, co chcę robić. Chciałem z tego miejsca podziękować panu Marcinowi Kunickiemu, który pomógł mi się właściwie zrekrutować na studia oraz memu wykładowcy i mentorowi Krzyśkowi Pakulcowi, który na studiach zauważył mnie jako trenera i zaproponował współpracę. Przekazał mi swoją wiedzę i pozwolił na samorealizację. Dziś jako trener działam już prężnie, a efekty jakie osiągają osoby ćwiczące pod moją opieką, pozwalają mi stwierdzić, że radzę sobie całkiem nieźle. (śmiech)
– Praca trenera to jest to spełnienie marzeń?
– Od dziecka mówiłem sobie, że nie chcę pracować „pod krawatem” i biegać po mieście z neseserem. Zawsze chciałem łączyć pracę ze sportem. Kierunek trenerski okazał się być strzałem w dziesiątkę. Lubię kontakt z ludźmi, a o trenowaniu mam duże pojęcie, bo połowę życia sam trenowałem. Trening interwałowy czy funkcjonalny uprawiany jest od lat, miałem z nim styczność w piłce nożnej, tylko teraz jest tak, że wszystko musi się ładnie nazywać, a ludzie muszą mieć masę sprzętu i kolorowych ubrań żeby zacząć ćwiczyć. Wiem jak to jest być trenowanym, a po edukacji w tym kierunku wiem jak być dobrym trenerem.
– Wyróżniasz się wśród raciborskich trenerów jeszcze jedną rzeczą, Twoje ciało zdobi mnóstwo tatuaży. Ile ich jest?
– Nie wiem czy mały tatuaż będący częścią całości liczyć jako jeden (śmiech). Jeśli tak, to wyszłoby ich około siedemdziesięciu, a może osiemdziesięciu. Na samej dłoni mam... jeden, dwa, trzy... trzynaście. Nie liczmy tego, liczby w końcu też nas ograniczają.
– Nie lubisz ograniczeń, to można nazwać cię lekkoduchem?
– Mimo młodego wieku twardo stąpam po ziemi. Od 15 roku życia sam się sobą zajmuję, sam mieszkam, sam płacę rachunki. Dziś nadto, jako trener, chce dawać ludziom przykład. Moja wolność to wolność w stylu „świat bez granic” tych na mapie i tych w głowie, nie wolność a’la Rysiek Riedel. Mamy to na co się odważymy. Jesteśmy mieszkańcami całego świata, więc mogę być wszędzie i wszędzie się realizować.
– Nie obawiałeś się nigdy, że pociąg z kierunkiem „wolność” się wykolei?
– Wyjeżdżając jako młody chłopak do Płocka mogłem skończyć różnie. A skończyłem tu gdzie jestem (śmiech). Zawsze miałem dobre wyniki w nauce i zawsze miałem szczęście do ludzi, przykład Krzyśka, czy mojego kolejnego szefa, przyjaciela – Mariusza Kłoska. Mam coś takiego, że w zamian za daną mi szansę staram się nie zawieść ludzi, którzy mnie nią obdarzyli. Stąd daję z siebie nie 100, a 200 procent możliwości. Los co rusz dawał nowe szanse. Myślę, że dobrze je wykorzystałem.
– Wracając do tatuaży. Kiedy zacząłeś zdobić ciało?
– Zostało mi to z dzieciństwa, gdy w gumach do żucia były tatuaże na wodę. Zawsze mi się to podobało i mówiłem, że jak będę dorosły, to sobie zrobię. Pierwszy tatuaż zrobiłem jak miałem 15 lat. To był ten pierwszy powiew wolności jak wyjechałem do Płocka. Dowiedziałem się, że można zrobić tatuaże nielegalnie, nim się osiągnie pełnoletność. Pierwszy zrobiłem na plecach, żeby nie był widoczny. Później w Płocku pojawiały się kolejne, ale tak naprawdę żaden z nich nie był przemyślany. Jak wróciłem do Raciborza, to przybywały kolejne tatuaże, bo do studia znajomego miałem parę kroków. Dużo moich tatuaży symbolizuje wolność i moją naturę. Zawsze dążyłem do momentu, w którym nikt nie będzie zamykał mnie w klatce i ograniczał. Moje tatuaże to m.in. symbole jaskółki, motyla, serce przebite strzałą na środku blizny, marynarza czy syrenki. Mam też bajkowe postaci, jak kota z Top Cat i Mario Brosa. Moja ówczesna dziewczyna mówiła mi, że żyję jak ten kot, kolorowo…
– To było dziesięć szalonych lat. Jak widzisz swoją przyszłość? Jakie masz marzenia?
– Chciałbym pozwiedzać trochę świata i stać się jeszcze lepszym trenerem. A tymczasem zapraszam na trening!
Najnowsze komentarze