Nawet jeśli ich nie słyszę, nie mogę pozostać głuchy
Nikt tak mocno nie kojarzy się z duszpasterstwem niesłyszących jak ks. Jan Szywalski. To on jako pierwszy przygotowywał wychowanków ośrodka dla głuchcych do I Komunii Św., bierzmowania, udzielał im ślubów, a potem chrzcił ich dzieci i wnuki. A trzeba pamiętać, że zaczynał w czasach PRL-u i nagonki na Kościół.
– Raciborskie duszpasterstwo niesłyszących zaczęło się w 1920 roku za sprawą ks. dra Feliksa Zillmana, który przez pewien czas był dyrektorem męskiego oddziału szkoły dla głuchych. To on jako pierwszy organizował dla nich nabożeństwa w kaplicy Domu Pomocy Społecznej św. Notburgi oraz pielgrzymki na Górę Św. Anny. Te ostatnie nazywano również „hochzeitsmarkt”, czyli targiem ślubnym, bo właśnie tam poznawało się wiele głuchoniemych par, które się potem pobierały – mówi ks. Szywalski. Po wojnie niesłyszącymi w Raciborzu zajmował się ks. Post, proboszcz parafii NSPJ. Jednak w 1956 r. przejął od niego ten obowiązek wikary w parafii na Rynku – ks. Franciszek Czernik. Po odwilży politycznej, w 1956 r. uczył religii w szkole głuchych. Niestety do czasu. W 1960 r. został usunięty z Ośrodka i został proboszczem w Zabrzu. Po nim opiekował się niesłyszącymi wikary ks. Posta, ks. Józef Bałabuch, ale i on po dwóch latach został przeniesiony. Głusi Raciborza domagali się od ks. Biskupa opiekuna duchowego. – I tak trafiłem w 1962 r. do Raciborza, do parafii św Mikołaja, jako świeżo przeszkolony w języku migowym. W tym mieście już pozostałem, najpierw jako wikary starowiejski, a potem jako proboszcz parafii w Studziennej – tłumaczy ks. Jan.
Do szkoły księża nie mieli wtedy wstępu. – Zapraszaliśmy dzieci na Górę św. Anny i tam w ciągu trzech tygodni przygotowywaliśmy je do I Komunii Św. Sama uroczystość komunijna odbywała się na ogół 22 lipca. To było święto narodowe i dzień wolny od pracy, więc rodzice głuchoniemych mogli bez problemu do nas dojechać – tłumaczy ks. Jan i dodaje, że wtedy ważniejsza od wiedzy, którą musiały sobie przyswoić dzieci, była atmosfera spotkań. – Chodziliśmy na wycieczki, oglądaliśmy filmy, pływaliśmy w basenie. Mieliśmy na przykład dzień, podczas którego jeden z kleryków przebierał się za Babę Jagę i straszył dzieci w lesie. Gdy potem pytaliśmy je co najbardziej zapamiętały z przygotowań do I Komunii Świętej i co im się najbardziej podobało, chórem wymieniały Babę Jagę! – opowiada ze śmiechem ks. Jan i dodaje, że wielu dorosłych już dziś uczniów pamięta ten czas jako najlepsze wakacje w swoim życiu.
– Staraliśmy się kontynuować naukę religii w Notburdze. Tamtejsze siostry użyczyły małą salkę, a rodzicie przyprowadzali dzieci z Ośrodka – dodaje.
Nieco krótsze, bo 10-dniowe było przygotowania do bierzmowania, które też odbywało się na Górze Św. Anny. Kontynuowane były też coroczne pielgrzymki na Górę św. Anny dla dorosłych głuchych. Tak jak kiedyś, rodziły się tu pierwsze znajomości i miłości, konsekwencją których były czasami śluby. Pierwszego ks. Szywalski udzielił w parafii św. Mikołaja na Starej Wsi, 11 listopada 1962 roku niesłyszącym Sewerynom. Kolejnych par, które łączył w związki małżeńskie, było tak wiele, że ksiądz nie potrafi ich dziś zliczyć. Z radością zawsze patrzył jak wracają do niego, by ochrzcić swoje dzieci, przygotować je do komunii, bierzmowania, a na koniec do ślubu. – Pamiętam pewne małżeństwo z Raciborza, które miało dwoje niesłyszących dzieci, choć sami byli słyszącymi. Przygotowałem ich dzieci do I Komunii Św., do bierzmowania, udzieliłem ślubu, potem chrzciłem ich wnuka, który teraz przyprowadza do kościoła swoją córkę. Podobnie było z rodziną Skwarków, których dwie niesłyszące córki trafiły do naszej szkoły. Udzielałem ślubu Bogusi i Dance, a potem synowi Bogusi, Darkowi, który ma już dwoje własnych dzieci – mówi ks. Jan.
Pod koniec lat 80. dyrektor ośrodka Marta Krzyżanowska zaproponowała ks. Szywalskiemu współudział w wyjeździe do szkoły dla niesłyszących w Straubingu w Bawarii. Podobną placówkę oglądał potem z siostrą Moniką Polok w Wiedniu. – To co różniło nas wtedy od Zachodu, to były inne warunki bytowe uczniów. W raciborskim internacie było trochę jak w koszarach, a u nich jak w rodzinie. Nie dzielono dzieci na grupy młodsze i starsze, ale na odwrót, mieszano tak, by wzorem rodziny starsi pomagali młodszym w codziennych obowiązkach. Nawet kuchnia, w której dzieci samodzielnie przygotowywały posiłki, była wspólna. Obecnie życie w internacie naszej szkoły niewiele się od tego różni, dorównaliśmy do nich – opowiada ks. Jan i dodaje, że na co dzień uczniowie z ośrodka niewiele różnią się od swoich słyszących rówieśników. – Zdarzały się czasem dzieci trudne. Na przykład chłopak pochodzenia romskiego, zwany przez wszystkich Cyganem, tak kochał wolność, że wciąż uciekał z internatu. Inny potrafił tak podporządkować sobie kolegów, że na Górze św. Anny, zamiast na katechezę, prowadził ich na czereśnie do sadu franciszkanów – opowiada ks. Jan. który przez wiele lat pełnił fukcję diecezjalnego duszpasterza niesłyszących.
Na lekcjach religii w Ośrodku – po zmianie politycznej w 1989 r. – zastąpił go ks. Andrzej Morawiec i s. Monika Polok. Nadal prowadzi jednak na zmianę z ks. Morawcem, niedzielne msze dla niesłyszących w kaplicy domu pomocy św. Notburgi. Przychodzą na nie wielopokoleniowe rodziny, którym ksiądz Jan towarzyszył w najważniejszych momentach życiowych i o którym mogą powiedzieć, że to duszpasterz, który wobec ich życiowych rozterek nigdy nie pozostaje głuchy.
K. Gruchot
Najnowsze komentarze