Szpilka i szminka: Sabina od budowania mostów dziewczyna
Słowiańska dusza i niemieckie umiłowanie porządku to koktajl, który Sabina Chroboczek-Wierzchowska dostała w genach po dziadkach. Do tego trzeba jeszcze dodać kobiecy szósty zmysł, osobisty urok i uśmiech, który łagodzi obyczaje. Jak na polityka, to już i tak za dużo.
O śpiewających dziewczynach i chłopakach, co w ogień za nimi pójdą
Od progu wita nas suczka Maggie, są też koty Matys i Messi, żółw wodny Harry, papuga Nimfa i rybki w akwarium, które naszą obecnością są najmniej zainteresowane. Domownicy żyją tu w symbiozie nie tylko ze zwierzętami, ale przede wszystkim z ludźmi. Drzwi rzadko się zamykają, bo jest wielu korzystających z biura tłumacza przysięgłego, którym jest pani Sabina i wielu, którzy przychodzą do niej w sprawach gminy, odkąd się stała lokalnym politykiem. Rodzina zdążyła się już do tego przyzwyczaić i nie narzeka, bo nie każdy może się pochwalić mamą na czterech etatach.
Pochodzący z 1936 roku dom tradycyjnie zamieszkiwały trzy pokolenia Chroboczków. Panie rodziły się z pięknymi głosami, a panowie z odwagą, która sprawiała, że powierzali swoje życie służbie w ochotniczej straży pożarnej. – Przed wojną w rodzinnym domu babci Pelagii był chór polski, więc zawsze dbała o to, żebyśmy wszystkie śpiewały. Jej córka, a moja matka chrzestna Ania była organistką, a dziadek Wincenty ikoną OSP w Kuźni Raciborskiej. Dziś każdy kąt w moim domu przypomina mi o nich – wspomina pani Sabina, która wychowywała się razem z dwoma młodszymi siostrami: Anią i Ireną. Mama Halina była mistrzem cukiernictwa i pracownicą PSS Społem w Raciborzu, a tata Jerzy technikiem mechanikiem i jak jego ojciec, strażakiem ochotnikiem.
Sabinka uszczęśliwiała i babcię i dziadka, bo nie dość, że pięknym sopranem śpiewała w chórze, to jeszcze działała w młodzieżówce OSP. Poza tym grzecznie kłaniała się sąsiadom, pomagała w domu i była pilną uczennicą. Jedynej rzeczy, której babcia nie mogła znieść to była piłka nożna, w którą z upodobaniem siostry grały na podwórku. Lamentowała babcia Pelagia nad zniszczonymi butami i poobijanymi kolanami, ale zakazany owoc bardziej smakował, więc kiedy tylko nadażyła się okazja, dziewczynki z pełnym zaangażowaniem oddawały się futbolowi.
Dziś o piłce siostry już zapomniały, ale rodzinne muzykowanie to u Chroboczków tradycja przekazywana z pokolenia na pokolenie. – Co roku spędzamy ze sobą święta. Siostry przyjeżdżają do nas z Niemiec, gdzie mieszkają na stałe. Przy wigilijnym stole jest nas zawsze 15 – 16 osób. Potem wspólnie kolędujemy po polsku i po niemiecku, bo moja 4-letnia siostrzenica uczy się w przedszkolu kolęd właśnie w tym języku. Ja zajmuję się gotowaniem, moja siostra Ania piecze pierniki, a najmłodsza Irena przygotowuje stół. Każdy ma jakieś zadania – podsumowuje pani Sabina, która całym zespołem dyryguje.
Z Kuźnią nic nie wygra
– Nigdy nie pociągały mnie inne kraje. Kuźnia Raciborska to miejsce, do którego zawsze lubiłam wracać. Znam tu każdy kąt, a idąc ulicą mogę z każdym porozmawiać, bo wszystkich znam. To jest moje miejsce na ziemi – mówi z przekonaniem pani Sabina, która na czas edukacji w szkole średniej wybrała jednak ILO w Raciborzu. – Poszłam do klasy matematyczno-fizycznej, bo podobno dobrze przygotowywała do studiów medycznych, o których wtedy myślałam. Moją wychowawczynią była profesor Jadwiga Mokra, angielskiego uczył mnie Józef Oratur, biologii Janusz Knauer, a języka niemieckiego Teresa Winczek-Fila. Gdy byłam w siódmej klasie, moja mama miała operację kręgosłupa. Wiele miesięcy spędziła w szpitalach i sanatoriach, a potem przez długi czas poruszała się na wózku. Od mojej wychowawczyni dostałam wtedy ogromne wsparcie – wspomina pani Wierzchowska.
Gdyby nie wyjazd do Niemiec, może mielibyśmy w pani Sabinie drugiego Kubę Sienkiewicza, bo najpierw marzyła o karierze piosenkarki, a potem postawiła na medycynę. Wakacje spędzone u rodziny, zrewidowały jednak jej poglądy. – Ciocia miała w Alpach chatkę na szlaku turystycznym. Pomagałam jej w pracy i szlifowałam język, choć większość posługiwała się dialektem, z którym nawet rodowity Niemiec miałby problemy. Wtedy postanowiłam, że pójdę na germanistykę – tłumaczy pani Sabina. Studiowała w Opolu, ale miasto nie skusiło jej żadnymi atrakcjami. Za każdym razem z ochotą wracała do Kuźni, gdzie czekał na nią przystojny chłopak. Poznali się w kościele na chórze. Nie wiadomo, czy urzekł go jej złoty warkocz, czy anielski głos. Za to pani Sabina dostrzegła w nim znakomitego tancerza, którego bez wahania zaprosiła na swoją studniówkę. I tak już razem tańczą prawie 18 lat.
Oprócz rozrywki, była nadal nauka i wakacyjna praca w niemieckich hotelach, ale nawet Monachium wypadało blado w konfrontacji z Kuźnią. – Kiedy wracałam do Polski to już od granicy w Zgorzelcu czułam, że jestem u siebie. Patrzyłam na nasze pola, na bociany i od razu robiło mi się cieplej na sercu – wspomina pani Sabina.
Zaraz po studiach licencjackich, od ówczesnej dyrektor Wiesławy Czogały otrzymała propozycję pracy w szkole. Wróciła więc do rodzinnego domu dziadków, który po ich śmierci stał pusty i razem z mężem w nim zamieszkała. – Zaczęła się prawdziwa rewolucja, bo zastaliśmy w nim stare kotły, murowane wanny i malutkie pomieszczenia. Wszystko musieliśmy dostosować do własnych potrzeb – tłumaczy pani Wierzchowska, która pracę łączyła z dziennymi studiami magisterskimi. Gdy pojawiły się dzieci, tradycyjnie pomogli ich dziadkowie, a dziś rodzinny dom Chroboczków, a teraz Wierzchowskich, znów zamieszkują trzy pokolenia. – Jest z nami moja teściowa Marysia, bez której nie mogłabym sobie pozwolić na tak intensywne życie zawodowe – wyjaśnia pani Sabina.
Żona idzie w politykę
W szkole zajęła się współpracą z niemieckim Kelheim i organizacją debat oxfordzkich, które miały młodych ludzi uczyć tolerancji i szacunku dla odmiennych poglądów. – W relacjach między ludźmi musimy budować mosty. Nam się to udaje podczas wymian między młodzieżą z Polski i Niemiec. Uczniowie z Waltropu, którzy odwiedzili nas w ubiegłym roku bardzo przeżyli wyjazd do Oświęcimia. Ze wspólnej historii staramy się wyciągać wnioski i robić wszystko, by jak najwięcej nas łączyło, a nie dzieliło – tłumaczy Sabina Chroboczek-Wierzchowska.
Współpraca poza podziałami ważna jest też w jej pracy w samorządzie. Dziesięć lat temu została zaproszona do komitetu wyborczego i postanowiła spróbować swoich sił w wyborach. – Jestem z żony dumny, bo trzy razy pod rząd dostać się do rady to ogromny sukces, świadczący o tym, że ludzie mają do niej zaufanie. Stres jest jednak ogromny i to nie tylko dla niej, ale i dla całej naszej rodziny – mówi pan Mariusz, który już zdołał przywyknąć, że pani Sabina rzadko bywa w domu. Rano jedzie do szkoły, z niej prosto do urzędu miasta, potem wraca do domu, by odrobić z młodszą córką lekcje i móc się zająć pracą tłumacza przysięgłego i radnej, gdy mieszkańcy przychodzą ze swoimi sprawami. Musi też jeszcze wygospodarować czas na działalność charytatywną.
Od dziesięciu lat organizuje wraz ze swoją szkołą Parady św. Marcina, po których odbywa się wigilia dla chorych i potrzebujących. – Osobiście chodzę do sponsorów i proszę o pomoc. Nieraz dostanę jakieś pieniądze, a nieraz wracam z dwoma workami ziemniaków. W akcję zaangażowałam też swoje siostry, które przysyłają mi z Niemiec pałeczki i balony fluorescencyjne. Dzięki wsparciu ludzi dobrej woli, pomagamy wielu potrzebującym. W Kuźni zawsze mam na kogo liczyć i to jest dla mnie bardzo cenne – opowiada pani Sabina, która od codziennych obowiązków najlepiej relaksuje się spacerując po lesie. – Lubię zbierać grzyby, ale wystarcza mi też po prostu kilkunastokilometrowa wyprawa z moją szefową Kingą Apollo. Nic złego mnie tam spotkać nie może, bo boreliozę już mam – dodaje ze śmiechem.
Wakacje co roku spędza z dziećmi u przyjaciółki w Gdańsku, a potem całą rodziną wyjeżdżają do sióstr do Niemiec. A ponieważ wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu, często organizują sobie wycieczki rowerowe po okolicy. – Jeździmy z dziećmi do Rud, bo mojego syna Patryka interesuje kolejka wąskotorowa, ale najważniejsze, że nadrabiamy wtedy czas, którego brakuje nam w ciągu roku i możemy go spędzać razem – mówi pani Sabina, która, jak przystało na prawdziwą kobietę, jest zawsze dobrze zorganizowana.
W polityce też ceni silne kobiety: Ritę Serafin, Gabrielę Lenartowicz i Marcelinę Waśniowską. – Wiele się od nich nauczyłam. Dobrze współpracowało mi się też z byłym radnym Andrzejem Klichtą, byłym przewodniczącym Rady Manfredem Wroną i Elżbietą podolec, którzy przekazywali mi swoją wiedzę na temat pracy w samorządzie. W demokracji powinniśmy pamiętać o wzajemnym szacunku i rozmowie na niełatwe tematy. Najważniejsze, by zawsze znaleźć jakiś most porozumienia. Gdyby w samorządzie było więcej kobiet, może byłoby to łatwiejsze – podsumowuje Sabina Chroboczek-Wierzchowska.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze