Heiduczkowie potrafią się dzielić ciepłem
Obojętnie po której stronie Odry przebywają, zawsze trzymają się razem. Panowie zawodowo zajmują się systemami grzewczymi, a panie w naturalny sposób dbają by w rodzinie ciepła nigdy nie zabrakło. Taki układ obowiązuje od trzech pokoleń i doskonale się sprawdza.
Najlepszą szkołą zawodu jest życie
Gdyby pan Paweł został wykładowcą historii instalatorstwa, to o frekwencję podczas swoich zajęć nie musiałby się martwić. Nawet ja pojęłam w końcu czym jest śrubunek, choć by zrozumieć jak ogromny skok techniczny dokonał się w ciągu dwóch pokoleń, musiałam jeszcze obejrzeć tradycyjne narzędzia, którymi pan Heiduczek posługiwał się w swoim zawodzie. A trzeba dodać, że zaczynał mając zaledwie 15 lat.
Wychowany bez ojca, który zginął w 1942 roku pod Charkowem, musiał się szybko usamodzielnić. W rodzinnym domu w Wojnowicach, gdzie mieszkał z dziadkiem, mamą i starszą o 9 lat siostrą, wszyscy liczyli na jego pomoc. Gdy okazało się, że Miejskie Przedsiębiorstwo Robót Budowlanych w Raciborzu szuka pracowników, długo się nie zastanawiał. – Pamiętam mój pierwszy dzień w pracy. Na dworze było pół metra śniegu i -15 st. C, a ja nie miałem żadnych ubrań roboczych, więc siostra dała mi swój płaszcz. Wyglądałem jak dziołcha, ale jakoś na tę Opawską dotarłem. Tam dali mi kufajkę i wysłali do Hotelu Polonia, gdzie zaczynałem jako pomocnik instalatora. Zarabiałem na godzinę 2,40 złotych, ale i tak byłem zadowolony, że mnie przyjęli – wspomina pan Heiduczek. Szkoły zawodowej nie skończył, a doświadczenie zdobywał w pracy i na licznych kursach. – Moim majstrem był wtedy pochodzący z Rudnika Jerzy Hutny. Dużo się od niego nauczyłem, zanim po dwóch latach zdecydowałem się przejść do MZBM – dodaje.
Nowy pracodawca zaoferował panu Pawłowi mieszkanie i telefon. Lokum przydało się, bo w 1961 roku był już żonaty. Przyszłą żonę Różę poznał dwa lata wcześniej na zabawie z okazji Dnia Kolejarza, która odbywała się w raciborskim amfiteatrze. Zamieszkali najpierw przy ul. Długiej, a potem Piwnej w Raciborzu, a pan Paweł zaczął myśleć o założeniu własnej działalności. – W 1967 roku zarejestrowałem firmę, zgłosiłem się do Cechu Rzemiosł Różnych w Raciborzu, ale okazało się, że w MZBM mieli mało fachowców i nie chcieli mnie puścić. W końcu ustaliłem z kierownikiem Franciszkiem Fabianem, że zostanę u nich na pół etatu – tłumaczy instalator.
Początki wspomina ze śmiechem. – Jeździłem do klientów na rowerze. Na bagażniku wiozłem jedną taszę, a na plecach drugą. W wydziale finansowym mi podpowiedzieli, żebym sobie zarejestrował działalność na wsi, bo w mieście zapłacę wyższe podatki, więc wróciłem do Wojnowic – dodaje. Wkrótce rower zastąpił mopik, a za sprawą kredytu Heiduczkowie doczekali się swojego pierwszego samochodu. – To była syrenka, którą przejechałem 200 tysięcy kilometrów. Miałem do niej przyczepkę, na którą ładowałem grzejniki żeliwne z Zawiercia i rury z GS-ów – mówi pan Paweł. Z pracy zawodowej zrezygnował dopiero po zawale w 1987 roku. Do tego czasu zdołał jednak wykształcić 11 uczniów. Jednym z ostatnich był jego syn Marian, który dziś prowadzi własny zakład instalacji wodno-kanalizacyjnej i centralnego ogrzewania.
W trzecim pokoleniu jest już łatwiej
Gdy pan Marian słucha opowieści ojca, przyznaje że zawodowo między tym co robił pan Paweł, a tym co wykonuje dziś on, jest ogromna różnica. – Moja firma bazuje przede wszystkim na technice grzewczej, w której wykorzystywane są nowoczesne technologie. Wszystko opiera się na komputerach a współczesne kotłownie są w zasadzie bezobsługowe. Pamiętam jeszcze początki pracy z ojcem, ale to była zupełnie inna epoka – tłumaczy młodszy pan Heiduczek, który skończył klasę instalatorską w szkole zawodowej w Raciborzu. – Jako młody chłopak chciałem naprawiać sprzęt AGD, ale uległem namowom ojca i wybrałem jego drogę życiową – mówi pan Marian, który egzamin czeladniczy, a potem mistrzowski, zdawał u mistrza Stochmiałka.
W 1990 roku założył własną działalność, ale, jak sam przyznaje, początki były trudne i przetrwał tylko dlatego, że miał dwa lata ulgi podatkowej. Dopiero pięciomiesięczny wyjazd do Niemiec pozwolił na rozwój firmy. – Tam zobaczyłem na czym polegają nowoczesne techniki grzewcze, dużo się nauczyłem i w Polsce zacząłem wyprzedzać innych, którzy w tej dziedzinie dopiero raczkowali – wspomina pan Marian. W 1996 roku został pierwszym w Raciborzu serwisantem firmy Vaillant, a od dziewięciu lat współpracuje z Buderusem. Przełomową datą okazał się jednak 1 czerwca 2015 roku, kiedy w Raciborzu przy ul. Głubczyckiej otworzył firmowy salon. – Zależało mi na tym, by klienci mogli zobaczyć na miejscu jak wyglądają solary, pompy ciepła czy wyposażenie całej kotłowni. Muszę przyznać, że w życiu zawodowym przeszedłem prawdziwą transformację. Na razie dobrze sobie z tą techniką radzę, ale zdecydowanie łatwiej ma mój syn Olaf – podkreśla pan Marian, który wykształcił do tej pory dziesięciu uczniów. Wśród nich znalazł się jego młodszy syn Robert, który obecnie pracuje w zawodzie instalatora w Niemczech.
Starszy Olaf przyznaje, że start zawodowy miał dużo łatwiejszy od swych rówieśników, bo zawsze było się kogo poradzić, a każde wakacje spędzane w firmie ojca procentowały doświadczeniem. – Skończyłem Technikum nr 4 przy Zespole Szkół Mechanicznych w Raciborzu, ale musiałem wybrać naukę w klasie elektryk, bo instalatorskiej nie było. Dwa lata temu otworzyłem własną działalność, korzystając z dofinansowania z urzędu pracy. Dziś zatrudniam w Niemczech sześciu pracowników budowlanych i razem z bratem pracuję na tej samej budowie zajmując się modernizacją budynków – tłumaczy pan Olaf. Gdy go pytam o plany na przyszłość, odpowiada szczerze: rozwinąć firmę, założyć rodzinę i wybudować dom, ale o tym po której stronie granicy stanie, zdecyduje wspólnie z narzeczoną.
Gdy się zaczyna adrenalina
W rodzinie Heiduczków od pokoleń wszyscy panowie kochają wyzwania. Nic więc dziwnego, że gdy w 1991 roku pojawiła się oferta pracy w Niemczech, pan Paweł długo się nie zastanawiał. Żona Róża postawiła wtedy sprawę jasno. – Powiedziała mi: na pieniądzach mi nie zależy, więc albo zostajesz, albo ja jadę z tobą. I zamieszkaliśmy w kontenerze, który miał dwa metry szerokości i cztery długości. Mnie tam się nawet podobało, bo zaraz przy piętrowym łóżku stał telewizor, więc wszystko miałem na wyciągnięcie ręki – opowiada ze śmiechem pan Heiduczek. Dziś, kiedy są już na emeryturze, spędzają kilka miesięcy w rodzinnych Wojnowicach, a resztę roku w bawarskim Pocking. – Kiedyś to było fajnie – wzdycha pan Paweł, który do starych czasów na ogromny sentyment. – Nadal jest fajnie, tylko inaczej – dodaje ze śmiechem jego syn Marian, którego udaje nam się namówić, by pokazał nam swoją najfajniejszą zabawkę.
Po chwili na podwórko wtacza się czarno-srebrne bmw – marzenie wszystkich mężczyzn i utrapienie ich kobiet. – Pierwszy motor kupił mi ojciec, gdy miałem 16 lat. To była czeska Cezeta 350 w bordowym kolorze. Sam ją naprawiałem i byłem z niej bardzo dumny, ale gdy w 1980 roku natknąłem się w Katowicach po raz pierwszy na hondę, to byłem pod takim wrażeniem, jakbym zobaczył kosmos – wspomina pan Marian. O jego motocyklowych przygodach krążą w rodzinie liczne opowieści. Najwięcej pochodzi z czasów gdy jako młody chłopak jeździł na randki do poznanej na zabawie dziewczyny. Pierwsza wyprawa o mało nie skończyłaby się niepowodzeniem, bo mieszkającą w niewielkich Dzbańcach panią Bogusię trudno było znaleźć. Gdy w końcu objechanie wzdłuż i w szerz całej gminy Branice przyniosło efekt, pan Marian z trudem odnalezionej dziewczyny już z rąk i z serca nie wypuścił. Dla dobra sprawy na jakiś czas przesiadł się nawet do trabanta kombi, do którego oprócz rodziny można było zapakować wózek dziecięcy. Obaj synowie, tak jak ojciec, pokochali motory. Starszy Olaf jeździ na enduro. – Nie można się nim poruszać po drogach publicznych, bo jest przeznaczony tylko na tor do motocrossu – tłumaczy najmłodszy z pokolenia Heiduczków. Jego ojciec od sześciu lat bierze udział w organizowanych przez firmę Geberit zjazdach motocyklowych. – Jeździ na nie około 30 chłopaków z całej Polski. W tym roku byliśmy na Mazurach – opowiada pan Marian i dodaje, że mimo wielu pokus, ważne jest by to człowiek rządził motorem, a nie motor człowiekiem.
Pani Bogusia przyznaje, że bezpieczeństwo rodziny, to intencja, z którą często pielgrzymuje na Jasną Górę. Na co dzień na zamartwianie się nie ma czasu. Oprócz pomagania w rodzinnej firmie pracuje w sekretariacie szkoły, jest przewodniczącą KGW i radną gminy Krzanowice. – Moja żona wszystko w życiu robi pięknie. Pięknie śpiewa, gra na gitarze i dba o atmosferę w naszym domu, dzięki czemu zawsze jest do kogo i do czego wracać – podsumowuje pan Marian. A ja, patrząc na trzy pokolenia Heiduczków, mogę tylko dodać, że piękne jest też ciepło, którego w tej rodzinie nie powinno zabraknąć.
Tekst Katarzyna Gruchot, zdjęcia Paweł Okulowski
Najnowsze komentarze