środa, 20 listopada 2024

imieniny: Anatola, Rafała, Edmunda

RSS

Stolarnia Forreiterów pod czułym okiem św. Józefka

14.04.2015 00:00 red

Bracia Henryk i Andrzej żałują, że świętego Józefa powiesili w warsztacie tak wysoko, bo kiedy Odra zalała Ostróg, woda zatrzymała się dokładnie pod jego podobizną. Przy następnym zagrożeniu powodzią byli już mądrzejsi i położyli obraz na podłodze. W zakładzie nie pojawiła się nawet kropla wody, a patron stolarzy czuwa nad rodzinną firmą do dziś.

Syrena z Czarnej Budy na fajrant

O Eryku Forreiterze mówiło się, że to solidny rzemieślnik, bo danego słowa nigdy nie złamał, a robotę wykonywał dobrze i na czas. Doświadczenie zawodowe, zdobywane jeszcze przed wojną na rodzinnej Płoni, procentowało zwłaszcza w okresie odbudowy miasta, gdy stolarze byli najbardziej poszukiwanymi rzemieślnikami. Pan Eryk ciężkiej pracy się nie bał. Zahartował go front wschodni, niewola i długa tułaczka przez Europę w drodze do domu. Gdy tu już dotarł, pracował w stolarni w Rybniku, Turzu, pełnił też funkcję kierownika Spółdzielni „Stolarz”, która mieściła się przy ul. Ludwika w Raciborzu. W 1956 roku założył własną działalność, a swój pierwszy zakład otworzył przy ul. Chopina. Zaczynał od renowacji starych mebli, robił też kuchnie i sypialnie na zamówienie. – Ojciec zajmował się warsztatem a mama kierowała całą resztą. Była zaopatrzeniowcem, załatwiała wszystkie sprawy w ZUS-ie i Urzędzie Skarbowym, przemieszczając się wszędzie na rowerze – tłumaczy pan Henryk. Po kilku latach okazało się że zamówień jest coraz więcej, a warunki lokalowe nie pozwalają na dalszy rozwój działalności.

W 1968 roku firma przeniosła się do lokalu przy ul. Bosackiej, a rodzinna stolarnia gromadziła codziennie szóstkę rodzeństwa, które swoje dzieciństwo spędzało wśród desek, trocin i kawałków drewna służących jako klocki. – To było takie nasze Lego – mówi ze śmiechem pan Andrzej i opowiada o tym, jak codziennie po szkole wszyscy bez wyjątku pomagali w stolarni. – Po lekcjach trzeba było przychodzić sprzątać, a im byliśmy starsi, tym zadań przybywało – dodaje.

Kiedy obaj bracia, idąc w ślady ojca, trafili do niego na praktyki zawodowe, przekonali się na własnej skórze co znaczy nosić nazwisko Forreiter. – My musieliśmy świecić przykładem i choć mówiliśmy do szefa papo, to w stolarni byliśmy dla niego uczniami, a nie synami – mówi pan Henryk. Najważniejszą zasadą, której bezwzględnie należało w zakładzie przestrzegać było przyznawanie się do błędów. Mistrz nie tolerował bowiem kłamstwa i żadnej fuszerki. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, by odkryć to, co uczniowie z trudem chcieli przed nim ukryć. Narzędzia musiały być zawsze wyczyszczone i odłożone na odpowiednie miejsce. – Nawet jak nie było go w stolarni to po przyjeździe od razu wiedział kto czego używał. O dwunastej w nocy potrafił wskazać gdzie co leży i tego porządku trzeba było zawsze pilnować. Nieraz mówiliśmy o nim, że ma oczy dookoła głowy – mówi pan Andrzej. Jego ojciec był jednak równie surowy dla siebie. Pracował po 16 godzin dziennie, a rodzina wiedziała, że gdy syrena z ZEW-u zawyje o 6.00 to mistrz będzie już w stolarni, a gdy ten sam sygnał usłyszą o 22.00 to niebawem pojawi się w domu. Dobra organizacja pracy pozwalała mu jeszcze znaleźć czas na uprawę pola, które odziedziczył po rodzicach na Płoni. Na złe czasy nigdy nie narzekał, bo wierzył, że rzemieślnik obroni się zawsze swoją solidną pracą.

Stolarnia jak dom

W 1976 roku Forreiterowie rozpoczęli pracę w nowej stolarni przy ul. Cecylii, gdzie w domu obok również zamieszkali. – Na Bosackiej, w miejscu naszego zakładu, planowano budowę wieżowców, więc musieliśmy się przenieść. Ojciec zadbał jednak o to, by jak najwięcej elementów starej stolarni odtworzyć na nowym miejscu. Znalazło się tu drewniane okno, do którego specjalnie dostosowano plan nowego zakładu i drzwi wejściowe, wszystko przetransportowane z ul. Bosackiej, gdzie specjalizował się w stolarce budowlanej – opowiada pan Henryk. Na ścianie zawisł obrazek ze świętym Józefem – patronem stolarzy, a wśród nowych maszyn znalazły się również te, które przeżyły wojnę: frezarka, najprawdopodobniej najstarsza z nich, choć nie udało się odszukać roku jej produkcji, piła taśmowa i strugarka z 1932 roku. Wśród tych rodzinnych pamiątek, które wykorzystano jako podpory, w 1978 roku odbyła się w stolarni uroczystość prymicyjna najstarszego syna pana Eryka – Joachima.

Wśród nietypowych zamówień znalazły się ławki do kościołów i konfesjonały. Dziełem Forreiterów jest ołtarz w Kościele św. Jakuba w Raciborzu, ławki w Parafii pw. św. Katarzyny Aleksandryjskiej w Rudniku i dwóch parafiach w Strzelcach Opolskich oraz drzwi wejściowe do Bazyliki św. Jakuba i św. Agnieszki w Nysie. Za sprawą zamówionej na Ostrogu kuchni bracia trafili nawet do Monako. – Meble i sprzęt jechały tirem, a ja z bratem samolotem. Montaż na miejscu zajął nam dwa dni, bo musieliśmy przestrzegać sjesty i o 15.00 nie mogliśmy już wiercić ani stukać, więc zwiedzaliśmy – opowiada pan Henryk i pokazuje mi zdjęcie zrobione przed zamkiem Grimaldich.

Dziś realizują dużo zamówień we Wrocławiu i Gliwicach, ale wciąż martwią się o przyszłość firmy. – Mieliśmy nieraz dwa, trzy miesiące przestoju, kiedy nie było zamówień a my krzątaliśmy się po warsztacie sprzątając i czyszcząc narzędzia. Zastanawialiśmy się wtedy czy nie przejść po prostu na produkcję, ale ojciec zawsze nam powtarzał: klient musi mieć gdzie przyciąć deskę, naprawić krzesło, dorobić wyłamany szczebel w łóżku, a my takie usługi musimy wykonywać bo jesteśmy rzemieślnikami i naszym celem są usługi a nie produkcja – tłumaczy pan Andrzej. I tego bracia się trzymają. W starym warsztacie Forreiterowie robili na zamówienie drewniane zabawki: wózki, wiatraki, samochodziki, karmniki a nawet budy dla psa. Do dziś mieszkańcy Ocic i Brzezia przyjeżdżają na Ostróg, by przeheblować deskę, bo nie mają gdzie tego zrobić, a inni po patyki do pomidorów, które mogą tu zawsze dostać. Moi bohaterowie nie narzekają, ale chcieliby jeszcze zobaczyć to zielone światło dla rzemiosła.

Wiara, której nie zniszczyła Odra

Gdy w 1997 roku przyszła powódź pan Eryk był w szpitalu w Katowicach. – Nie dość, że woda zalewała nasze domy i zakład, to jeszcze nie mieliśmy żadnych informacji o ojcu. Przechodził bardzo poważną operację, a my nawet nie wiedzieliśmy czy się udała, więc stres był podwójny – tłumaczy pan Andrzej. Obraz stolarni po kataklizmie był zatrważający. – Woda podeszła aż pod Józefka – pokazuje na ścianie pan Andrzej. – Żałowaliśmy, że powiesiliśmy go tak wysoko, bo gdyby był niżej, to może by nas ochronił. Następnym razem, gdy stan rzeki był alarmowy położyliśmy obraz na podłodze i na szczęście pomogło – dodaje. Kiedy woda opadła okazało się, że większość maszyn, łącznie z tą zakupioną w lutym, nadaje się tylko na śmietnik, podobnie jak drewno, płyty, które były przygotowane do pocięcia i gotowe meble, których klient nie zdążył odebrać. 15 kubików drewna popłynęło razem z wodą, która zniszczyła też sporo sprzętu znajdującego się w stolarni. – Trzeba było usunąć szlam i osuszyć budynek. Prawie cztery miesiące ręcznie czyściliśmy wiertła, frezy, piły, wszystko co ocalało i mogło nam jeszcze posłużyć. Nie mieliśmy czym jeździć bo zalało nam wszystkie samochody, więc praca ciągnęła się – tłumaczy pan Andrzej, a jego brat dodaje, że nie było czasu na ratowanie własnych domów, bo najważniejsza była wtedy stolarnia, z której utrzymywały się dwie rodziny. – Z warsztatu właściwie nie wychodziliśmy. Powiedziałem żonie, że musi sobie z domem radzić sama, bo najpierw trzeba uruchomić firmę żeby mieć z czego żyć. To był bardzo trudny okres, bo nie mieliśmy pieniędzy a ZUS nie zgodził się by odroczyć nam składki – dodaje pan Henryk. Nawet na moment nikomu nie przyszło jednak do głowy, żeby ze stolarni zrezygnować. – Mieliśmy ogromne wsparcie ze strony rodziny, szczególnie siostry Elżbiety, która jako zakonnica pełniła wtedy posługę w Leśnicy i przywoziła nam śniadania i obiady. Zresztą wszyscy sąsiedzi byli jak jedna wielka rodzina bo wzajemnie sobie pomagaliśmy. Siłę dawała nam jednak przede wszystkim wiara. W takich chwilach wsparcie duchowe jest bardzo ważne – podkreślają zgodnie bracia. I jak to mówią: wiara czyni cuda. Pan Eryk opuszczając szpital dostał nowe życie i towarzyszył jeszcze synom pięć szczęśliwych lat. Z powodzi udało się odratować przedwojenne maszyny ojca i jego stolarskie stoły wykonane z buku, których Odra nie pokonała. Bracia dostali preferencyjny kredyt dla średnich i małych przedsiębiorstw, który przeznaczyli na zakup nowych maszyn, a w warsztacie pojawił się syn pana Andrzeja – Rafał, który jest trzecim pokoleniem stolarzy w rodzinie. I teraz jemu przekazują wszystkie zasady, których kiedyś nauczył ich ojciec: że trzeba być słownym i punktualnym, że należy szanować narzędzia i maszyny, na których się pracuje i przede wszystkim by mieć w sobie wiarę, która pozwoli przetrwać trudne chwile i da nadzieję na lepsze jutro.

tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły

  • Numer: 15 (1196)
  • Data wydania: 14.04.15