O „morsie”, który jeździ po świecie rowerem
Właściwie nie pamięta kiedy i skąd wziął się pomysł, aby podróżować po świecie rowerem. Nie uważa się ani za turystę, ani za cyklistę, ale jazda, jak mówi, na kole to – poza mocną kawą – jedno z jego najsilniejszych, o ile nie najsilniejsze, uzależnienie. Na dwóch kółkach odwiedził między innymi Włochy, Hiszpanię, Bułgarię i Rumunię, teraz planuje zajechać na Węgry i do Niemiec, a w niedalekiej przyszłości w osiem miesięcy objechać znaczną część Europy. Szaleniec? Nie – Damian Mika.
Pozory często mylą, a w tym przypadku mylą na pewno. Widząc pana Damiana po raz pierwszy, nie sposób uwierzyć w jego dotychczasowe wyczyny i finalny sukces przyszłych wypraw, na które coraz poważniej się zapatruje. A jednak. Mimo iż z wyglądu nie przypomina kolarza z najwyższej półki – jest raczej wątłej aniżeli prężnej i wysportowanej postawy, przyglądając mu się dokładniej, dostrzega się mentalność zwycięscy, a zarazem niestrudzonego podróżnika.
Życie mierzone kilometrami
Wystarczy zaledwie kilka minut rozmowy z nim, aby wysnuć wniosek, że to człowiek nie odczuwający zazdrości, raczej niezachłanny, lecz bardzo skromny. Skromnie również mieszka, bo jak sam mówi, od życia nie oczekuje zbyt wiele, a dystans do świata jaki posiada, pozwala mu żyć z dnia na dzień, łapiąc to, co przyniesie los. – Nie mam jakichś wielkich celów. Nawet podróży szczegółowo nie planuję. Myślę zazwyczaj: będzie co ma być – wyznaje. Ignorant? Być może. Lekkoduch? To prędzej, i tego nawet nie stara się ukryć. – Nie przykładam wielkiej wagi na przykład do tego, że kilka razy mnie okradziono. Zawsze cieszę się, że złodzieje zostawiają mi chociaż rower. W każdej sytuacji potrafię znaleźć pozytywy – mówi z uśmiechem jakby przyklejonym do twarzy. – Wiele do szczęścia mi nie trzeba. Będąc w podróży nie mam szczególnych wymagań. Śpię tam, gdzie znajdę nocleg. Jeśli fajna „miejscówka” się nie trafi, spędzam noc na dworcu lub nawet pod mostem, co faktycznie mi się już zdarzyło – opowiada jakby od niechcenia, żartując, że na pytania znajomych o to gdzie sypia, odpowiada, że w wielogwiazdkowym hotelu i w dodatku sam w pokoju, a po chwili dodaje ze śmiechem: „mam na myśli namiot, a gwiazdki to ja widzę na niebie”.
Tego sposobu patrzenia na świat nie zmienił od lat. Może jedynie nieco dojrzał, lecz w jego głowie nadal kłębią się szalone pomysły dotyczące dalekich rowerowych wypraw, takich ja ta sprzed czternastu lat do Włoch. 32-letni wówczas Damian Mika pomyślał, że skoro na rowerze czuje się lepiej niż w domu, to warto wytaszczyć z garażu dwa kółka i wyjechać do Rzymu. Niewielu w niego wierzyło. Gdy mówił innym o swoim pomyśle, tylko pukali się w czoło, myśląc, że stoi przed nimi wariat, który kompletnie oderwał się od rzeczywistości. Mika w siebie nie wątpił, na każdym kroku pokazywał, jak pewny jest swego i po ośmiu dniach do Wiecznego Miasta dojechał, a jego podróż relacjonowały nie tylko lokalne media. – Od tej wyprawy tak naprawdę wszystko się zaczęło. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że świat stoi przede mną otworem – wspomina po latach pan Damian.
Opowiada o tamtych chwilach jakby to było wczoraj, na moment cofając się pamięcią jeszcze dalej, i dalej, aż do czasów młodości spędzonych w rodzinnej Nędzy. – Ja to zawsze lubiłem ruch – przyznaje – nie umiałem usiedzieć spokojnie w domu. Co ciekawe, bardzo późno nauczyłem się… jeździć na rowerze. O, paradoks taki – mówi ze śmiechem człowiek, dla którego rama, siodełko i kółka są obecnie całym życiem. Jego znajomi z kopalni śmieją się, że na „kole” spędza więcej czasu niż w pracy. Pod koniec każdego roku z rowerowego licznika Damian Mika sczytuje: 12 000 km. Patrząc z jakim zaangażowaniem opowiada o swojej pasji, ma się poczucie, że bieg jego życia nie wyznaczają mijające godziny, lecz właśnie przebyte kilometry.
Cel: Rekord Guinnessa
Mika wydaje się być stworzonym wyczynowcem. Ma żelazne płuca i mocne nogi. Wrodzone predyspozycje niewiele by jednak znaczyły, gdyby nie systematyczny trening. – Wszystko przychodzi z czasem. Kiedyś brakłoby mi siły, aby jednego dnia przejechać 200 kilometrów, dzisiaj – po pokonaniu takiego dystansu wręcz odczuwam niedosyt – twierdzi i dorzuca z dumą: – Ostatnio w dwadzieścia godzin zajechałem do Żywca i z powrotem. Równe 260 km.
To i tak nie jest szczyt jego marzeń. – Ja to bym chciał, o czym już wielokrotnie mówiłem, pobić Rekord Guinnessa, polegający na zajechaniu rowerem w dwadzieścia cztery godziny bez zatrzymania się z Raciborza do Gdańska. Tego jeszcze nikt nie zrobił!
Jaki jest klucz do odniesienia sukcesu? Oddajmy głos panu Damianowi: Ja tak myślę, że po prostu trzeba mądrze rozłożyć siły, pojechać rozsądnie, nie przeszarżować. No i po treningach i dalekich podróżach umieć odpoczywać, aby nie nadwyrężyć organizmu, bo się zbuntuje.
Najlepszą metodą regeneracyjną są, według Miki, lodowate kąpiele. Od czterech lat, wspólnie z kilkoma znajomymi, morsuje gdzie tylko jest taka możliwość. Kilka razy w roku raciborska grupa sympatyków tej aktywności wybiera się między innymi do Kołobrzegu i Mielna na ogólnopolskie zlotu morsów. – To jest lepsze niż masaż czy inne zabiegi relaksacyjne. I przede wszystkim bardzo zdrowe, pozytywnie wpływające na krążenie, hartujące odporność – tłumaczy raciborzanin, który dzięki kąpielom, jak zapewnia, nigdy nie choruje. – Niektórzy znajomi mówią: umiem zrozumieć, że jeździsz na kole, że biegasz te swoje maratony, ale, że z własnej woli wchodzić do tej lodowatej wody, to nie umiem pojąć. A ja im odpowiadam: to sam spróbuj, a mnie zrozumiesz!
Smak podróży
Na ścianach fotografie z dawnych wypraw oraz wycięte artykuły prasowe, w głowie – wspomnienia, którymi Mika bardzo chętnie się dzieli. We Włoszech na przykład najbardziej spodobały mu się monumentalne budynki i liczne zabytki, w Rumunii urzekła go gościnność mieszkańców, jak sam je nazywa, drewnianych chatek, z pobytu w Grecji pamięta słoneczną jak zawsze w tej części Europy pogodę, z Czech zdziwienie ludzi na wieść, że jeździ po świecie rowerem oraz ciągłą gonitwę, ponieważ postanowił udowodnić wszystkim, że w jeden dzień uda mu się zwiedzić najpiękniejsze miejsca Pragi.
Na mapie Europy, która wisi w korytarzu jego mieszkania, pozostało jeszcze wiele nieoznaczonych punktów. Tam gdzie był, wbija pinezkę. Nietknięte pozostają między innymi: Islandia i Egipt – największe podróżnicze marzenia Damiana Miki. – Jeszcze Ukraina, ale tam się teraz takie rzeczy dzieją, że strach jechać – ocenia.
W Niemczech był wiele razy, ale do Roth – miasta partnerskiego Raciborza, nigdy nie dotarł. Zaległości chce nadrobić już 8 maja przyszłego roku. – Jak się okazało, żadna większa grupa rowerzystów z Raciborza nigdy nie odwiedziła Roth – dziwi się pan Damian. – To aż głupio! My mamy być właśnie pierwszą oficjalną reprezentacją naszego miasta. Będzie jakieś powitanie, może grill – dodaje. Cała wyprawa, w zależności od umiejętności i dyspozycji fizycznej cyklistów, powinna zająć plus-minus dziesięć dni, w ciągu których uczestnicy mają do przejechania ponad 600 kilometrów. Przewidziany jest między innymi jednodniowy pobyt w Pradze. – Oczywiście tempo jazdy dostosujemy do najsłabszego uczestnika – uspokaja Mika. W przyszłym roku chciałby odwiedzić również Węgry oraz przejechać trasą wzdłuż Dunaju. – Dotychczas ograniczała mnie praca. Musiałem brać urlop, jeśli chciałem gdziekolwiek wyjechać. Za rok idę na emeryturę, więc czasu będę mieć pod dostatkiem. Śmieję się, że w domu to mnie będą widzieć chyba tylko kilka dni w roku – zapowiada i zdradza, że planuje długie, niemal ośmiomiesięczne tournee po Europie. – Wstępną trasę już zaplanowałem: z Polski do Niemiec, dalej do Hiszpanii przez Francję, później Portugalia i bardzo chcę dotrzeć do Anglii i Szkocji – wymienia i kończy ze śmiechem: – Zresztą zobaczę jak daleko mnie nogi, a raczej „koło” poniesie.
Wojciech Kowalczyk
Najnowsze komentarze