środa, 20 listopada 2024

imieniny: Anatola, Rafała, Edmunda

RSS

Jak zostałem Ślązakiem

30.09.2014 00:00 red

Był 1968 r., miałem 21 lat, pracowałem w Hucie „Stalowa Wola”. Pewnego dnia zostałem wezwany do Rady Zakładowej: „Słuchajcie (tak się wtenczas do nas zwracano, niezależnie, czy ktoś był, czy też nie był, tak jak ja w partii) pracujecie u nas już prawie dwa lata i pomyśleliśmy, że powinniście trochę odpocząć. Macie skierowanie na wczasy do Szklarskiej Poręby – odpocznijcie”. Jak okazało się później, była to nietrafiona decyzja Rady Zakładowej, bo stracili pracownika.

Chłopak z Sandomierza jedzie na wczasy

Był maj, Karkonosze powitały mnie piękną pogodą. Zakwaterowano mnie w Domu Wczasowym „Odrodzenie” w Szklarskiej Porębie Górnej u stóp Szrenicy. Towarzystwo było w różnym wieku. Szybko nawiązałem kontakt z dwiema dziewczynami. Okazało się, że są z Raciborza. Jednocześnie moją uwagę zwróciły dwie starsze panie (pewnie w wieku, w którym dziś jestem), według mnie bardzo dziwnie ubrane. Jak się okazało, pochodziły również spod Raciborza. Poznane wcześniej dziewczyny wyjaśniły mi, że kobiety te noszą śląski strój, tzw. mazelonki.

Wczasy mijały bardzo sympatycznie, co najgorsze – bardzo szybko. Z Krystyną – jedną z dwu poznanych dziewczyn, a dziś moją żoną – staliśmy się nierozłączni. Spędzaliśmy czas na zabawach, wędrówkach po górach. Przeszliśmy nawet tak zwany szlak przyjaźni od Szrenicy do Śnieżki. Turnus minął, z żalem trzeba było się rozstać. Wymieniliśmy adresy, buzi – buzi i cześć. Nastał okres stagnacji w naszych kontaktach: zdawkowe widokówki, życzenia z okazji świąt i tyle (nie było wtedy telefonów komórkowych, internetu). Wreszcie napisałem do Krystyny list, dostałem odpowiedź. Rozpoczęła się nasza korespondencja, listy z czasem stały się bardziej intymne, chyba nawet miłosne. W końcu zostałem zaproszony do Raciborza. Z duszą na ramieniu wybrałem się więc ze swoją pierwszą wizytą na Śląsk. Miasto powitało mnie niezbyt przyjemnym zapachem, który jak się później okazało, dobywał się z miejscowej gorzelni. Wysiadłem na dworcu, jeszcze tym starym z dużą liczbą schodów. Czekała na mnie Krystyna. Przed wizytą w jej domu poszliśmy do Restauracji „Hotelowa” obgadać strategię spotkania z rodzicami. Powitanie było miłe, choć panował między nami dystans pewnie wynikający z dzielącego nas czasu od ostatniego spotkania. Już następnego dnia zostaliśmy zaproszeni do babci do Brzezia. Nastał moment zderzenia ze śląskością. Głodny, gdy usłyszałem od Krystyny, że będą rolady zmartwiłem się: „Na obiad ciasto” – pomyślałem, że to nie moje klimaty. A tymczasem do dziś jestem fanem rolad, śląskich klusek i modrej kapusty.

Po rewizycie Krystyny w moich rodzinnych stronach, nastał moment, kiedy znów wybrałem się do Raciborza. Wizyta była trochę przeze mnie wymuszona. Gdy przyjechałem, od razu zorientowałem się, że jest coś nie tak. Krystyna poinformowała mnie, że ma chłopaka, jest jej przykro, ale musimy się rozstać. Najpierw pomyślałem, że niezbyt dobre wrażenie zostawiłem po sobie podczas pierwszej wizyty, potem, że chyba jednak głównym powodem było to, że nie pochodzę „stąd”, czyli nie chcą „gorola”. W minorowym nastroju wracałem do domu. Mama przywitała mnie słowami: „Co tak szybko?”

I znów do akcji wkroczyła Krystyna – stanęła na wysokości zadania. Dostałem od niej list, w którym napisała: „Przyjeżdżaj do Raciborza, za miesiąc bierzemy ślub”.

No i zaczęło się, tym razem u mnie: „Gdzie tam pojedziesz, tam mieszkają ludzie nieprzychylni Polakom, tam cię zniszczą, tam długo nie wytrzymasz”. Nie do mnie takie argumenty – pojechałem i już (ocenie czytelnika pozostawiam moją decyzję).

Chłopak z Sandomierza jedzie na Śląsk

Postanowiłem pozostać na Śląsku Opolskim, w Raciborzu. Rozpocząłem pracę w odlewni żeliwa, gdzie poznałem zarówno tych rodowitych mieszkańców, jak i przyjezdnych. Gwara śląska, z którą musiałem się zmierzyć, budziła moje zdziwienie, ciekawość, a przy tym przysporzyła wiele zabawnych sytuacji. Pewnego razu przyszedł do mnie pracownik i poprosił o urlop. Tłumaczyłem, że mamy pilne zadania i nie mogę dać mu wolnego. W odpowiedzi usłyszałem: „Nie to nie – idę na krankol”. Nie wiedząc o co chodzi skwitowałem „Idź gdzie chcesz”. Okazało się, że poszedł na chorobowe.

W rozmowie z ludźmi dziwiłem się, że na potwierdzenie odpowiadali mi nie „tak”, tylko „ja”, nie podpisywali się na liście obecności tylko na szychtownicy, a nieobecność nieusprawiedliwioną nazywali – bumelka.

Gdy nadszedł dzień naszego ślubu – 1 luty 1972 r., nie mogłem zrozumieć, że przypada we wtorek, co w moich stronach było nie do pomyślenia. Przyjęcie weselne odbyło się w Restauracji „Jubilatka” pod Oborą. Lokal istnieje do dziś. Po ślubie zamieszkaliśmy u babci żony w Brzeziu. Dzielnica należała wtenczas do powiatu rybnickiego, w woj. katowickim. Dowiedziałem się, że Brzezie – to Dębicz, a babcia mieszka na Lukasynie. Do dziś nie wiem, co to jest ta Lukasyna, tak, jak nie wiedziałem dlaczego w Brzeziu była babcia i dziadek, w Bełsznicy – starka i starzik, a w Raciborzu – oma i opa. Przed wojną biegła tam na torach granica między Polską a Niemcami, a za torami była restauracja. Nikt nie pamięta, jak się nazywała, natomiast wszyscy chodzili na piwo do „Starej Polski”. Osobną historię stanowi moja wizyta u żony dziadków w Bełsznicy, czyli u starki i starzika. Tę wielopokoleniową śląską rodzinę tworzyli niezwykle mili, sympatyczni ludzie, bardzo otwarci i życzliwi. Jaką ja tam przeszedłem szkołę gwary śląskiej trudno opisać, był więc byfyj, szolka, szrank, antryj i wiele innych.

W końcu dostaliśmy mieszkanie w Raciborzu. Byliśmy bardzo szczęśliwi, bo miasto było piękne, czyste i zielone, wręcz brylowało w okolicy. Do dobrego smaku należało robić w nim zakupy lub po prostu bywać. Dziś jest trochę gorzej. Z sentymentem wspominam KMPiK na Rynku, kawiarnię „Tęczowa” oraz skrzypiące schody na piętro w Domu Towarowym „Bolko”. Ulica Długa była przejezdna, pamiętam ten „szał”, gdy zmieniono ją w deptak. To była prawdziwa Europa.

Dziś, po 42 latach spędzonych na Śląsku, pomimo ogromnego sentymentu do Sandomierza i pamięci skąd są moje korzenie, to Racibórz jest moim miastem. Stąd pochodzi moja żona, tu rodziły się moje dzieci, tu spotkałem życzliwych ludzi i spędziłem najpiękniejsze chwile mojego życia. Myślę, że ludzi trzeba poznać, zanim zaczniemy ich oceniać. Nie należy ulegać stereotypom, trzeba je zwalczać. Jestem przekonany, że mnie się udało. Z gorola stałem się hanysem i jestem z tego bardzo zadowolony. Obecny ostatnio na spotkaniu emerytów premier Jerzy Buzek stwierdził, że mogę zostać przyjęty do grona Ślązaków. A jest to przecież autorytet.

Janusz Loch

  • Numer: 39 (1168)
  • Data wydania: 30.09.14
Czytaj e-gazetę