środa, 20 listopada 2024

imieniny: Anatola, Rafała, Edmunda

RSS

Wiara należy do życia

09.09.2014 00:00 red

Siłę kościoła widzi w rodzinie. Koncentruje się w swej pracy na duchowym jednoczeniu społeczności Nędzy, która różni się od innych. Nie łączy religii z polityką. – Ambona służy do głoszenia ewangelii, w kościele mamy jednoczyć, a nie dzielić – uważa proboszcz Joachim Miksa. Pochodzący z Gorzowa Śląskiego ksiądz, swe doświadczenie kapłańskie przez 30 lat nabywał w parafii Matki Boskiej Różańcowej w Nędzy. Kościół jest dla niego wyborem życia, a decyzję o pójściu drogą kapłaństwa podjął będąc jeszcze chłopcem.

– Kiedy ksiądz zdecydował, że zostanie kapłanem?

– Od kiedy pamiętam zawsze byłem blisko kościoła. Wywodzę się z pobożnej rodziny wielodzietnej, było nas 10 dzieci z tego osiem przeżyło. Wujowie byli kościelnymi. W drugiej klasie wiedziałem na pewno, że będę księdzem. Mieliśmy fajnego proboszcza, który dawał przykład cierpliwości, spokoju i opanowania. Kiedy zaczynałem edukację, to wyrzucono religię ze szkół. Księża musieli naprędce przygotować pomieszczenia do nauki religii. U nas na salkę katechetyczną przerobiono jadalnię plebani. Uczyliśmy się tam parę lat, zanim przygotowany został chór, na którym prowadzone były lekcje religii. Z kościołem związałem się jednak bardziej będąc ministrantem. Pomagaliśmy też wujowi przygotować kościół na wszystkie uroczystości. W wakacje prawie codziennie biegało się dzwonić na Anioł Pański.

– Nieco inaczej wyglądało więc dzieciństwo księdza niż obecnie jego rówieśników.

– Życie toczyło się wtenczas wokół domu, kościoła i szkoły. Było nas sporo dzieci, dlatego wystarczaliśmy sami sobie. Pracowaliśmy w ogrodzie i na gospodarstwie wuja i dziadka. Mieliśmy również kawałek wynajętego pola, bo z czegoś trzeba było żyć, utrzymać rodzinę. Potem poszedłem do liceum wiedząc, że chcę zostać księdzem.

– Nie były to łatwe lata dla powołań?

– Czasy rzeczywiście nie były ciekawe, jak tylko można przeszkadzano w takich wyborach. Powiedziałem o nim jednej nauczycielce pod koniec szkoły. Gdy wyszło to na jaw, próbowano mnie na maturze oblać, ale nie udało się. Nasz wychowawca był pierwszym sekretarzem partii, a z naszej klasy dwóch uczniów poszło do seminarium. Skończyłem je w 1977 r., najpierw studiując pięć lat w Nysie, a ostatni rok w Opolu.

– Pomimo trudnych czasów wydaje się, że wtedy więcej niż dziś młodych ludzi wybierało stan duchowny.

– Kościół był wtedy jedynym środowiskiem, gdzie panowała wolność, gdzie była prawda. I nie robiono tego na przekór państwu, po prostu ludzie żyli wiarą i kościołem. Bycie księdzem było czymś pięknym, pociągającym młodych, którzy wiedzieli że w ten sposób mogą zrobić coś dla Pana Boga, dla siebie, a przede wszystkim dla ludzi.

– Parafia w Nędzy nie była pierwszą, do której ksiądz trafił.

– Po święceniach przez miesiąc byłem na zastępstwie w św. Barbarze w Bytomiu, potem trzy tygodnie w Szczepanowicach, a ponieważ trzeba było zmienić jednego z księży, posłano mnie do Starej Wsi w Raciborzu. Przez dwa lata byłem wikarym najpierw u ks. Franciszka Wańka, a po jego przejściu na emeryturę, rok u ks. Reinholda Porwola. Zanim zostałem proboszczem w Nędzy, przez pięć lat byłem jeszcze wikarym u Wszystkich Świętych w Gliwicach.

– Czy nie martwiła księdza zamiana dużej na małą parafię?

– Liczyliśmy się z tym, że pójdziemy na wieś, bo tak się zaczynało zawsze pracę duszpasterską. Potem niektórzy trafiali do miasta, jako proboszczowie. Dla nas praca w Nędzy kojarzyła się ciekawie, dlatego że stąd pochodzili seminaryjni profesorowie: ks. prałat prof. dr hab. Alojzy Marcol, ks. infułat prof. dr hab. Helmut Jan Sobeczko, ks. prof. Hubert Dobiosz, a także znany proboszcz ks. prałat Gerard Kałuża.

W momencie, gdy przyszedłem do Nędzy parafia została podzielona. Do Górek został przydzielony inny ksiądz. Dziś do naszej, liczącej ok. 3200 ludzi parafii, oprócz Nędzy należą Szymocice i Trawniki. Teren jest rozległy, by odwiedzić kilkudziesięciu chorych, muszę przejechać 30 km.

– Czy trudne były początki samodzielnej pracy duszpasterskiej?

– Nauczyliśmy się jej jeszcze jako wikarzy. Na początku ważne były sprawy gospodarcze. Rozpoczynaliśmy pracę w rok po stanie wojennym. Nie było więc łatwo, bo niczego wtedy nie było. Nie mieliśmy paliwa, o każdy worek cementu trzeba było się prosić, wszystko kupowało się na kartki. Na początek remontu wymagał dach kościoła. Jako parafia zdecydowaliśmy się na jego przykrycie. Nie na długo to wystarczyło. W jeden z Wielkich Piątków przyszła wichura i wyrwała parę metrów kwadratowych i znów trzeba było wszystko naprawiać. Generalny porządek z dachem udało się zrobić  przed 2000 r., kiedy to przykryty został blachą miedzianą. Remontu wymagał też sam kościół. Księża, którzy tu byli przede mną cały czas coś robili, ale nie było ani materiałów, ani warunków. Państwo podkładało kłody księżom. Mój poprzednik zaczął budowę kościoła w Górkach i wybudował dom dla sióstr w przykościelnym ogrodzie. To pochłonęło go na wiele lat.

– Czekało więc na księdza wiele pracy.

– Początki jeśli chodzi o materialne sprawy były trudne. Za to ludzie się spisali i wykonaliśmy wszystko we własnym zakresie. Mieliśmy wspaniałych fachowców, którzy na wszystkim się znali i systemem gospodarczym w ciągu tych 30 lat bardzo dużo się zrobiło. Wyremontowany został cały kościół, od wieży aż po piwnice na zewnątrz i wewnątrz, niektóre prace wykonano nawet dwukrotnie. Odzyskaliśmy i wyremontowaliśmy też popadający w ruinę dom parafialny, który kiedyś nielegalnie przejęło państwo. Dom sióstr, po opuszczeniu przez zakonnice, został przeznaczony na ośrodek formacyjny dla służby liturgicznej. Po rozbudowie odbywają się tam szkolenia dla ministrantów, lektorów, akolitów, a w czasie wakacji obozy dla ministrantów.

– Istnieje stereotyp, że środowisko wiejskie różni się od miejskiego. Czy ksiądz zauważa to również w swojej pracy duszpasterskiej?

– Nędza, jeśli chodzi o mentalność, sposób myślenia oraz zachowania mieszkańców, nigdy nie była klasyczną wsią. Nie ma w niej gospodarzy, a ludzie pracowali i nadal pracują w różnych miejscach np. w Raciborzu, Kędzierzynie-Koźlu, na kopalni. Uważana jest też za wioskę kolejarzy. Inaczej niż w mniejszych Szymocicach, w Nędzy ludzie często się nie znają. Nie ułatwia to pracy duszpasterskiej i trzeba znaleźć sposób, by zintegrować ich z parafią. Za mojej tu bytności nastał czas wyjazdów. Nędzę opuściło wtedy ok. 1500 osób. Wioska jednak nie zmniejszyła się. Zaczęli pojawiać się nowi ludzie i dziś liczy więcej mieszkańców, niż wtedy, gdy zaczęła się migracja. To jednak zupełnie inne środowisko i potrzeba długiego czasu, aby przyjezdni w nie wrośli.

– Czy 30 lat pracy na parafii spełniły wyobrażenia księdza proboszcza o swoim duszpasterstwie?

– W Nędzy przeżyłem 25 lat kapłaństwa, 50 urodziny, ale przede wszystkim ważny był dla mnie jubileuszowy rok 2000. Wyznaczał on moment, kiedy udało się gruntownie wyremontować kościół, a więc odnowić ołtarze, sprawić nowe ławki, odrestaurować obrazy, wstawić nowe drzwi i okna, poprowadzić od nowa prąd, po raz kolejny pomalować wnętrza, usprawnić ogrzewanie. Wyremontowana została plebania, dom przedpogrzebowy, nowe jest ogrodzenie cmentarza i kaplice: cmentarna w Szymocicach, na Rogolu i w przysiółku Piła. Wszystko wyłącznie z środków parafialnych. Ponieważ jeszcze do niedawna organy nie pasowały do wystroju kościoła, udało się zrobić barokowy prospekt połączony z remontem organów.

Za moich czasów do zakonu poszedł o. Bronisław OFM, a do seminarium ks. Marian Błaszczok, który jest dziś wikarym we Wszystkich Świętych w Gliwicach. Cieszą mnie też rodzice, którzy z dziećmi przychodzą do kościoła i nieważne, że dziecko trochę rozrabia czy popłacze. Z czasem jego obecność w tym szczególnym miejscu staje się czymś tak naturalnym, jak jedzenie czy szkoła. W ten sposób tworzy się w młodych ludziach przekonanie, że wiara należy do życia. Ksiądz jednak sam nic nie zrobi, jeśli nie będzie miał wsparcia w rodzinie, w wiernych. „Bóg zapłać” wszystkim, którzy mi przez te lata pomagali.

Ewa Osiecka

  • Numer: 36 (1165)
  • Data wydania: 09.09.14
Czytaj e-gazetę