Kręta droga do kapłaństwa
Jezus spojrzał na rybaków nad jeziorem Genezaret i skinął palcem: „Pójdźcie za Mną, a uczynię was rybakami ludzi”, a oni opuścili wszystko i poszli za Nim. Zawsze tak było? Nie zawsze. Jest mowa o młodzieńcu, na którego Jezus spojrzał z miłością, bo mógł pochwalić się, że zachowuje nakazy Boże, i zachęcał go: „Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj wszystko i rozdaj ubogim, a potem pójdź za Mną”. Tamten odszedł zasmucony, bo miał duże majętności.
Dla niektórych droga do kapłaństwa jest prosta: być ministrantem, lektorem, klerykiem... jakby powołanie było włożone do kolebki. Zaś u innych droga do kapłaństwa jest bardzo zawiła.
Niedawno obchodził diamentowy jubileusz kapłański ks. radca Franciszek Czernik. Starsi parafianie Wniebowzięcia NMP, mogą go pamiętać. Był tu na początku swego kapłaństwa w latach 1954 – 1960 r. Wszyscy, którzy go kiedykolwiek spotkali, zapamiętali go jako radosnego wesołka, z nieodłączną torbą pełną obrazów, filmów, przeźroczy i zaskakujących zabawek. Był wikarym u ks. prob. Jana Hajde i katechetą w szkole dla niesłyszących. Po likwidacji religii przez władze w szkole w 1960 r., został proboszczem w Zabrzu, aż do emerytury.
Poproszony o wspomnienia ze swego urozmaiconego życia spisał je, resztę dopowiedział, z czego powstała książka. Dzieje jego życia to typowy przykład losów Ślązaka, którego młodość przypadła na czasy wojny, a równocześnie są przykładem upartego dążenia do kapłaństwa, do którego czuł się powołany.
Ubogi dom bogaty
w miłość
Urodzony w Miedźnej koło Pszczyny w 1925 r. od początku poznał co to bieda. „W małej izdebce urodziłem się ja, moje dwie siostry i brat. W domu nie było prądu, po wodę chodziło się do studni. W izdebce były dwa łóżka, a dwa pozostałe wsuwało się pod nie. Mimo ograniczeń byliśmy szczęśliwą rodziną, starającą się naśladować tę z Nazaretu. Duże obrazy na ścianach tworzyły atmosferę religijną, gdzie była zawsze modlitwa i miłość wzajemna”. Ale to małe mieszkanie było otwarte dla innych; „Drzwi się nie zamykały od żebraków, ani jeden nie został odprawiony bez posiłku”... Często też u nich nocowali: „matka znosiła sienniki ze słomą...Warto było posłuchać ich rozmów... Zapłatą, oprócz opowiadań, były też niezliczone pchły, które zostawili wędrowcy”.
W latach 30. ojciec stracił pracę. Był górnikiem, a kryzys gospodarczy był powodem masowych zwolnień. Pomoc dla bezrobotnych była znikoma. „Każdego ranka ojciec spieszył do kościoła i tu deptał napęd organ, mnie sadzał między kobietami, bym mógł się ogrzać”. Niestety „Ojciec zaziębił się i zachorował na zapalenie płuc i zmarł. Było to w MB Gromniczną 1931 r.” Franciszek miał wtedy sześć lat, siostry jeszcze mniej, zaś braciszek miał się dopiero narodzić. Do szkoły podstawowej chodził w Miedźnej. Uczył się dobrze, czytał dużo, wieczorami przy lampie naftowej, brał udział w grupach teatralnych. Szkołę ukończył w 1937 r. z wynikiem bardzo dobrym. Został ministrantem.
Od woźnicy do pisarza
„Zgodnie z rozporządzeniem Ministerstwa dwaj najlepsi uczniowie każdej szkoły mieli kontynuować naukę i ja zostałem wybrany”. Rozpoczął naukę w Gimnazjum w Pszczynie. „Należało pokonać dziennie 10 km. Moja kochana ciocia podarowała mi rower damski… W zimie 1937/38 zamieszkałem z trzema innymi uczniami w wynajętym pokoju” i było trochę lżej.
Wybuchła wojna. „Pierwszego września 1939 r. idąc do kościoła w I piątek widzieliśmy wrogie samoloty. Na głównej drodze do Oświęcimia myśliwce strzelały do kobiet... Myślałem, że to straszna zbrodnia... Mijał rok okupacji, a ja nie chodziłem do żadnej szkoły… W tej sytuacji musiałem gdzieś zatrudnić się do pracy. Znalazłem ją w hurtowni... Najgorsze były wyjazdy z końmi. Raz pomyliłem lejce i wjechałem wprost do dużego okna. Szyby wypadły wraz z ramami, a szef groził obozem koncentracyjnym... Po dwóch latach ciężkiej fizycznej pracy Bóg ulitował się nade mną i zostałem pisarzem w Urzędzie Gminnym”.
Wojenna tułaczka
W roku 1943 (miał 18 lat) Franciszek został przez Niemców powołany do Służby Pracy (Arbeitsdienst). „Znalazłem się w miejscowości Moers (koło Düsseldorfu). Pracowałem jako urzędnik w sztabie”. W lecie tegoż roku zamieniono mu nakaz: ze służby pracy przeniesiono go do służby wojskowej przy ciężkiej artylerii przeciwlotniczej. Wysłano go aż do Królewca (Kaliningrad), potem ich batalion skierowano do Monte Rosa nad wybrzeżem Bretanii we Francji. „Jechaliśmy tam wagonami bydlęcymi przez siedem dni... Zachorowałem i zostałem skierowany do szpitala w Paryżu.... Dostałem urlop – w domu poznałem nowego proboszcza naszej parafii ks. Jana Hajde... Nasza znajomość i przyjaźń przetrwała aż do jego śmierci w 1986 r.”. Miał szczęście – został skierowany do jednostki spadochronowej, zresztą wyjaśniano im, że jako niepełni Niemcy nie będą latać samolotami. Musiał budzić zaufanie, bo nowy sierżant zatrudnił go do posługi i opieki nad swoją rodziną, najpierw w Bielsku-Białej, potem w Wiedniu. W listopadzie 1944 r. przeszedł w Berlinie kurs ładowania samolotów przygotowanych do zrzutów broni.
W styczniu 1945 r. był na urlopie w domu, zdawało się, że to już dla niego koniec wojny: zbliżał się front rosyjski. Dostał jednak rozkaz, by dołączył do swej kompanii w Dreźnie. Przyjechał krótko po strasznym bombardowaniu tego miasta, do tlących się jeszcze ruin.
Jestem ranny
więc wojna dla mnie się skończyła
W marcu 1945 r. został odesłany do Zagłębia Ruhry. W Wielkanoc 1 kwietnia wyrwał się do kościoła. Po mszy św. przygarnęła go starsza pani na świąteczny obiad. Jej syn był księdzem. „W czasie pobytu na obiedzie zobaczyłem jak do pokoju weszła strasznie zmizerowana postać. Był to Polak, przymusowy robotnik, który uciekł z transportu, a rodzina Trappe go przyjęła i ukrywała (za co groziło rozstrzelanie)”. 13 kwietnia wybuchło koło niego kilka pocisków, rzuciło go na ziemię i stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, zobaczył, że odłamek uszkodził mu końcówkę palca u nogi. „Pierwsza myśl była: Bogu dzięki, żyję, jestem ranny, wojna dla mnie się skończyła”. Zawieziono go do polowego szpitala, tam 15 kwietnia weszli żołnierze Australijczycy. Potem leżał w szpitalu pod dowództwem Anglików; tu był głód i brak było lekarstw. „Patrzyłem na ścianę ruszającą się przez tysiące karaluchów... Na trzeci dzień proboszcz pobliskiej wioski zebrał sporo chleba, aby nam pomóc. Dostaliśmy tylko po jednej kromce, ale ta kromka westfalskiego chleba postawiła mnie na nogi. Poczułem się lepiej, lecz pozostałem w baraku szpitalnym stając się pomocnikiem głównego lekarza”. Przeniesiono ich do Belgii. Maszerując przez miejscowości musieli znosić gniew ludzi, którzy wyładowali na nich nienawiść do niemieckich mundurów, rzucali kamieniami, pluli i wyzywali. Tam utworzono osobną kwaterę dla Polaków: Ślązaków, Pomorzan, Poznaniaków; razem ok. 4000 osób. W Boże Narodzenie przyszedł ksiądz z pasterką. „Zagrzmiał chór męskich głosów: Bóg się rodzi..., ale po chwili głos się załamał, nikt nie był w stanie śpiewać będąc myślami u siebie w domu, wśród bliskich”.
Dopiero w marcu 1946 r. kazano się im pakować, by wrócić do domu. Był pokój, ale do kapłaństwa jeszcze daleko.
(C. d. n.)
Najnowsze komentarze