środa, 20 listopada 2024

imieniny: Anatola, Rafała, Edmunda

RSS

Wieczorek: Sędziowanie było mi pisane

10.06.2014 00:00 red

W CZTERY OCZY – O emocjach trzymanych na wodzy, chamstwie, kłamstwie i radości. O życiowych zakrętach. Śmierci. O piłkarskim świecie widzianym z różnych perspektyw, dystansie do zawodników, a przede wszystkim... do samego siebie. Lokalnych „kopaczach” i drużynach wyższych lotów, i o bezczelności kibiców, która przekracza ludzkie pojęcie z sędzią Stanisławem Wieczorkiem rozmawiał Wojciech Kowalczyk.

– Dzięki sędziowaniu chciałem przedłużyć swoją sportową karierę. Móc pozostać dłużej na boisku, tyle że w nieco innej roli – wyznaje po dwunastu latach pracy z gwizdkiem Stanisław Wieczorek, który kilka tygodni temu przełamał magiczną barierę tysiąca meczów w roli sędziego.

– Na początku chciałbym, aby wyobraził pan sobie następującą sytuację – prowadzi pan jedno ze spotkań klasy B, mecz z minuty na minutę robi się coraz ostrzejszy, po jednym z fauli piłkarze zaczynają skakać sobie do oczu, a  rozwścieczeni kibice wbiegają na boisko. Istny chaos. Co pan robi?

– Przerywam spotkanie. To jedyne, co można w takiej sytuacji uczynić. Bo wtargnięcie kibiców na murawę jest czymś niedopuszczalnym, czymś co potęguje agresję zawodników. To zaś może prowadzić do tego, że ktoś zostanie uderzony czy nawet pobity. A to my, sędziowie, bierzemy odpowiedzialność za to, co się dzieje na boisku, za zdrowie zawodników i kibiców w pewnym sensie także.

– Panu zdarzyła się kiedyś podobna sytuacja?

– Na szczęście nie. Oczywiście bywały niebezpieczne chwile, gdy między zawodnikami dochodziło do szarpaniny, czasem szły w ruch pięści, a ja nie mogąc dopuścić do zaostrzenia się konfliktu, musiałem wkroczyć między agresywnych piłkarzy i próbować ich rozdzielić.

– Sędzia Grzegorz Piwowarczyk w meczu Czernica – Kobyla został odepchnięty. Wielu arbitrów, patrząc kilka lat wstecz, kończyło kariery po nieprzyjemnych zajściach z piłkarzami oraz kibicami. Boi się pan, że kiedyś spotka to także pana?

– Nigdy o tym nie myślałem. Mam jedną zasadę: zawsze staram się tłumić konflikt w zarodku. Bardzo często wystarczy krótka rozmowa z piłkarzem, wyjaśnienie sobie kilku kwestii. Trzeba się uśmiechnąć, czasem poklepać zawodnika po ramieniu, to rozładowuje napięcie, a ponadto w głowie piłkarza kiełkuje myśl: ten sędzia wie, co robi. Jest jeszcze oczywiście druga strona medalu, ta ciemniejsza. Bo nie do każdego można w taki sposób dotrzeć. Nigdy nie wiemy na pewno, co piłkarz robił przed meczem, w jakim stanie wybiegł na murawę. Młodzież to młodzież, a na tak niskim poziomie rozgrywek te chłopaki nie mają nad sobą żadnej kontroli. Jednego dnia impreza, alkohol, drugiego coś nielegalnego, jakiś dopalacz, czy co tam oni biorą. I tak, można bać się tego, że nerwy któregoś zawodnika będącego w takim stanie, kiedyś nie wytrzymają i dojdzie do dramatu.

– Ma pan patent na ostudzenie głów tych chłopaków?

– Nie ma na to złotej recepty. Każdy z nich jest inny, więc, aby móc podjąć właściwe kroki, muszę być wytrawnym „psychologiem” oraz czujnym obserwatorem, i choć w części pojąć sposób myślenia danego piłkarza.

– Słynie pan z bezkompromisowości i mocnego charakteru, a przy tym uśmiech nie schodzi z pana twarzy. Stanowczość, optymizm i pewnego rodzaju ciepło – to mieszanka, która sprawdza się w pracy sędziego?

– Oczywiście, choć do tej listy dodałbym jeszcze niezbędną u arbitra koncentrację, konsekwencję oraz wytrzymałość fizyczną i psychiczną. To pasja sprawia, że z radością wybiegam na każdy mecz. Moja rodzina może potwierdzić, że ja już w piątek wieczorem chodzę po domu „w skowronkach”, bo wielkimi krokami zbliża się upragniony weekend. Poza tym trzeba mieć dystans do otoczenia, ale przede wszystkim do siebie. Trzeba żonglować różnymi nastrojami. Tłumacząc coś piłkarzowi – jestem pogodny, uśmiecham się, z kolei pokazując mu kartkę, zachowuję należytą powagę i stanowczość.

– Niewiele więc tej powagi musi pan okazywać, bo pan nawet kartek często nie daje.

– Może dlatego, że, jeszcze grając w piłkę, nie byłem wybuchowy. Powiem więcej: zawsze należałem do grzecznych piłkarzy. Jedyną czerwoną kartkę w karierze otrzymałem od Józefa Kamczyka, w dodatku chyba – choć oczywiście nie mam pewności – tylko za to, że zmieniłem barwy klubowe. Jestem oszczędny w rozdawaniu kartek, ponieważ wychodzę z założenia, że piłka nożna to gra kontaktowa, a faule są jej integralną częścią. Zresztą to się widzi, czy zawodnik „poluje” na piłkę, czy na nogi rywala. Gdyby nie ograniczały mnie przepisy to pozwalałbym na jeszcze ostrzejszą grę, choć tutaj trzeba być czujnym, aby nie przerodziła się ona w grę brutalną.

– Stracił pan kiedyś całkowicie kontrolę nad wydarzeniami na boisku?

– Tak, choć nigdy nie dawałem po sobie tego poznać. Gdy popełniłem jeden, drugi błąd, przystawałem na chwilę, analizowałem je i wyrzucałem z głowy.

– Wy, sędziowie, widujecie się ze sobą nieczęsto, czasem wyłącznie na meczu, gdzie każdy zrobi swoje i chce jak najszybciej wracać do domu. Zdarzają się przyjaźnie między wami?

– W większości przypadków przyjaźni nie ma, co najwyżej dobra znajomość. Ale mam to szczęście, że przez te 12 lat udało mi się zaprzyjaźnić z Cześkiem Porwołem. Można powiedzieć, że to on wprowadził mnie do tego zawodu, bo gdy zaczynałem przygodę z gwizdkiem, on sędziował już czwarty rok. Od razu znaleźliśmy wspólny język. Tak się też złożyło, że to właśnie z Cześkiem sędziowałem swój pierwszy mecz – on jako arbiter główny spotkania Gaszowic z Adamowicami, ja jako asystent. Co ciekawe, obydwaj mieliśmy wtedy tzw. obserwację, co znaczy, że naszej pracy przyglądał się sędzia – obserwator, w tym wypadku Zdzisław Matysiak, który był z naszej postawy bardzo zadowolony.

– Debiut wywołał u pana stres?

– Raczej lekką tremę i obawy o – dziś to wiem – drobiazgi. Poza tym, czułem się dziwnie, ponieważ przez lata nauczyłem się patrzeć na murawę z perspektywy piłkarza, a tutaj trzeba było się przestawić na inne tory.

– Pytam o to, bo słyszałem od pana przyjaciół, że pan się w ogóle nie denerwuje?

– Bardzo rzadko, a na pewno nie przez sędziowanie. Nie chcę tracić zdrowia z powodu tego, że któryś z kibiców rzucił w moją stronę słowo na „ch” czy „k”, bo w domu żona nie pozwala mu przeklinać, to się musi wyżyć na meczu. Mnie takie wyzwiska nie obrażają, jednym uchem wpuszczam, drugim wypuszczam. Mam do tego luźne i – w mojej ocenie – zdrowe podejście.

– Na wywiad przyjechał pan z żoną. Na meczach także panu towarzyszy?

– Często wybieramy się na wycieczki rowerowe, a przy okazji wstępujemy na któryś z ligowych meczów. Na spotkaniach sędziowanych przeze mnie małżonka bywa czasami, choć wielką fanką piłki nożnej nie jest. A nawiązując do tego, co mówiliśmy o wyzwiskach z trybun, żona nieraz siedziała koło takich „gadatliwych” kibiców, którzy potrafili non – stop mnie obrażać. Ale jak dowiadywali się, że na trybunach jest małżonka, w mig opuszczali stadion. [śmiech]

– Musi być bardzo odporna na takie sytuacje, bo w domu ma już nie jednego, a dwóch sędziów, bowiem w pana ślady poszedł syn.

– Błażej kilka lat temu zaczął dopytywać się mnie, jak to jest sędziować. Powiedziałem tylko: sam spróbuj. W wieku 16 lat zrobił kurs i widzę, że coraz bardziej go to absorbuje. Jest pracowity i o ile wystarczy mu determinacji, będzie bardzo dobrym arbitrem.

– Pan zaczął przygodę z gwizdkiem dosyć późno, bo w wieku 32 lat. Nie pluje pan sobie z tego powodu w brodę?

– Trzeba cieszyć się z tego, co się ma. Przecież sędzią zostałem tak naprawdę przez przypadek. Nigdy o tym nie marzyłem. Dla mnie przez lata liczyła się tylko gra w piłkę, mecze, treningi, wyjazdy. Nawet jak zostałem arbitrem, jeszcze przez dwa lata byłem piłkarzem Odry Wodzisław. Dopiero później zrozumiałem, że nadszedł czas na zmiany i poświęcenie się jednemu zajęciu. Oczywiście, gdybym zaczął sędziować jako nastolatek, czy nawet mając dwadzieścia kilka lat, mógłbym osiągnąć o wiele więcej i być może byłbym w stanie się z sędziowania utrzymać. A tak, przez lata sport musiałem łączyć z pracą w kopalni.

– Które mecze sędziowane przez pana, ceni pan sobie najbardziej?

– Nie będę oryginalny jeśli powiem, że te, które cieszą oko. A u nas w podokręgu ciekawie nie grają wcale zespoły z góry tabeli, lecz te potrafiące grać, a to spora różnica. Od lat przyjemny styl prezentują na przykład Rudy, Tworków i Borucin. Większość drużyn prezentuje raczej „podwórkowy” futbol.

– Nigdy więc nie pomyślał pan sobie: Staszek, daj sobie z tym spokój?

– Będzie pan rozczarowany, ale nie. Może kiedyś tak sobie powiem i wtedy zrezygnuję, ale nie miałem jeszcze powodu, aby to zrobić.

– A co mogłoby pana do tego skłonić?

– Pewnie jakiś psychiczny dołek. Być   może choroba kogoś najbliższego. Albo... albo rodzinna tragedia, taka jak kilka lat temu, gdy szwagier zabił moją siostrę. To był okres, w którym prawie się załamałem, ale powiedziałem sobie, że trzeba żyć dalej...

Ze spraw piłkarskich, raczej nic nie jest w stanie mnie dobić. No może jedynie śmierć piłkarza na boisku. Choć, gdyby nie wydarzyła się po moim błędzie, zrobiłbym wszystko, aby o takiej tragedii zapomnieć.

– Myśli pan, że osoby, które zaczynają sędziowanie dzisiaj, postrzegają to zajęcie inaczej niż pan te dwanaście lat temu?

– Nie można oczywiście generalizować, ale mam wrażenie, że dziś młodzi ludzie idą na kurs z myślą, że sędziowaniem mogą zarobić. Wielu w ogóle nie interesuje się piłką, nie wykazują zaangażowania. Ich też najłatwiej jest poznać, bo bardzo szybko się wypalają – jeden, dwa mecze i ich nie ma. Ci, którzy podchodzą do tego z taką pasją, jak ja i moi koledzy kilkanaście lat temu, są ambitni. Chcą dowiadywać się nowych rzeczy, dlatego bardzo często pytają nas co i jak mają zrobić, chcą się uczyć.

– A pan wzorował się na kimś?

– Ze znajomych arbitrów na nikim. Natomiast zawsze lubiłem sposób sędziowania, jaki prezentował Pierluigi Collina. Ceniłem jego dystans do siebie i – to co już mówiłem – te zmiany nastroju w zależności od sytuacji.

– Nie dopadła pana jeszcze rutyna?

– Bronię się przed nią, na razie skutecznie. Wiem, że gdy mnie jednak dopadnie, to jako sędzia będę stracony.

– Dlaczego?

– Bo człowiekowi wydaje się wtedy, że zjadł wszystkie rozumy świata, że jest nieomylny. A takie myślenie prowadzi donikąd.

– Nigdy nie chciał pan tak jak brat [Ryszard Wieczorek – były trener ROW Rybnik i Górnika Zabrze] usiąść na ławce trenerskiej? Wiedzę o piłce ma pan przecież bogatą – od najmłodszych lat reprezentował pan barwy Syryni, później Odry Wodzisław, teraz pan sędziuje, może warto uczynić kolejny krok?

– Nigdy mnie to nie interesowało. Kiedyś otrzymałem kilka propozycji, aby zostać trenerem, ale nie przeszło mi przez myśl, że mógłbym z nich skorzystać. Według mnie każdy powinien zająć się tym, co jest mu pisane. A mnie najwidoczniej pisane jest sędziowanie.

  • Numer: 23 (1152)
  • Data wydania: 10.06.14