środa, 20 listopada 2024

imieniny: Anatola, Rafała, Edmunda

RSS

Z Ronczki dziadka w ręce wnuka. Rodzinna historia stolarstwa Grzesików

22.04.2014 00:00 red

– Wychowałem się przy strugnicy, gdzie młotek i kawałki drewna były moimi najlepszymi zabawkami. Całe życie spędziłem w stolarni i dziś nie wyobrażam sobie już innej pracy – tłumaczy Adrian Grzesik, który po dziadku i ojcu kultywuje rodzinne rzemiosło. W firmie pomaga mu żona Iwona, tak jak wcześniej jego mama pomagała ojcu, a babcia dziadkowi, bo w tej rodzinie kobiety zawsze były motorem napędowym swoich mężów.

Maszyny, które ocaliły warsztat

Tradycję stolarskiego rzemiosła na Starej Wsi zapoczątkował jeszcze przed wojną Alfred Ronczka. – Ojciec otworzył swój pierwszy warsztat w 1932 roku. Wcześniej uczył się i pracował w fabryce mebli Maxa Tschaudera, zrobił dyplom czeladniczy, a potem mistrzowski – wspomina Łucja Grzesik, a jej mąż dodaje, że w tej fabryce zaczynali wszyscy cenieni przed wojną stolarze, a wśród nich Waniek ze Studziennej i Rostek z Wojnowic. Kiedy w 1939 roku pan Alfred został powołany do wojska, jego żona Gertruda wzięła na swoje barki prowadzenie dobrze prosperującej stolarni. – Mama była stanowczą kobietą i potrafiła swoich racji bronić. Dawała sobie świetnie radę z pracownikami i uczniami, ale radzieckiej armii zatrzymać nie mogła. Spalili nam wszystko. Zaczęło się od bomby, która spadła na dom sąsiada, potem ogień zajął pobliskie posesje. Pamiętam jak stałyśmy z mamą na górce w Miedoni i patrzyłyśmy na płonące budynki, których żołnierze nie pozwalali gasić – dodaje pani Grzesik.

Kiedy w 1946 roku pan Alfred wrócił do domu, nie był w stanie docenić trudu, jaki włożyła w budowanie firmy jego żona, bo zastał już tylko ruiny. – Powyciągaliśmy najpierw z gruzów maszyny, bo to był nasz cały majątek, a potem zaczęliśmy odbudowywać warsztat – wspomina pani Łucja. Z wojennej pożogi cudem ocalała taśmówka, cztery brzozowe strugnice oraz maszyna wieloczynnościowa. – Można było na niej wykonać prawie cały mebel. To była wyrówniarka, grubościówka, tarczówka, frezarka i wiertarka jednocześnie. Pracował na niej mój teść i pracowałem ja, dopiero syn wymienił ją na bardziej nowoczesną bo tamta miała za wolne obroty – mówi pan Stanisław.

Kiedy cała rodzina zajmowała się odbudowywaniem domu i zakładu, urzędnicy, w ramach komunistycznej akcji przywracania polskości na Śląsku postanowili nadać Ronczkom nowe imiona. Z mocy prawa Alfred został Alojzym, a jego starsza córka Rita – Moniką. Wszystko na papierze, bo w rzeczywistości, tak jak w przypadku wielu innych, rdzennych mieszkańców tych terenów, nikt na co dzień nie posługiwał się nimi. – Tylko ja nie miałem nigdy problemów ze Stanisławem. Nawet mi kiedyś powiedzieli, że z takim imieniem to pewnie byłem w powstaniu – śmieje się pan Grzesik.

Jak pani Łucja męża wybierała

W 1951 roku do mistrza Ronczki trafił Stanisław Grzesik, który jednocześnie z praktyczną nauką zawodu kończył kursy czeladnicze w szkole przy ul. Fornalskiej w Raciborzu. W 1954 roku został czeladnikiem, a w kwietniu 1962 roku w Izbie Rzemieślniczej w Opolu uzyskał tytuł mistrzowski.

W warsztacie pracował sześć dni w tygodniu od 6.00 do 16.00, zdobywając nie tylko wiedzę i doświadczenie, ale i ucząc się dyscypliny. – Mój szef był bardzo dobrym i bardzo wymagającym nauczycielem. Dyscypliny pilnował jak nikt. Jak ktoś się spóźnił 5 minut to musiał robić 20 minut dłużej – opowiada ze śmiechem pan Stanisław, który dojeżdżał do pracy z Ligoty Książęcej rowerem. – Jak dobrze pedałowałem to w 25 minut byłem na miejscu, ale jak spadł śnieg to nieraz rower na plecach trzeba było nieść – dodaje.

Zanim Ronczkowie odbudowali dom, pan Alfred urządził dla rodziny jeden pokój nad warsztatem. Młoda Łucja kilka razy dziennie przechodziła obok stolarni, gdzie pracowali uczniowie jej ojca. Było ich kilku, ale największe wrażenie robił na niej wysoki chłopak z czarną czupryną włosów. Kiedy oglądam zdjęcia z tamtych czasów to się wyborowi pani Łucji nie dziwię, bo pan Stanisław jest zdecydowanie najprzystojniejszym kawalerem wśród stolarzy. – Mieliśmy wtedy po 15 lat i tylko się sobie przyglądaliśmy. Tak naprawdę wszystko zaczęło się w 1960 roku po śmierci mojego ojca, który w wieku 53 lat zachorował na raka. Zaraz po nim do szpitala trafiła mama, więc cały warsztat został na mojej głowie. Na początku słabo sobie radziłam, więc się skumplowałam z tym najfajniejszym chłopakiem. Tak się z nim skumplowałam, że jesteśmy razem do dziś – śmieje się pani Łucja, która w 1961 roku została jego żoną. Pierwszymi meblami, które pan Stanisław własnoręcznie zrobił do domu była oczywiście sypialnia. – Zrobił tylko łóżko i szafę, bo na więcej nie było nas stać. Łóżko było takie ogromne, że mogliśmy na nim w poprzek spać, a szafa pięciodrzwiowa. Do tej pory stoi w piwnicy, bo szkoda nam się jej pozbyć – opowiada pani Grzesik, która już po roku obdarowała męża synem, rosnącym od początku na godnego następcę.

Od dzieciństwa z młotkiem w ręku

Kiedy mały Adrian zaczął chodzić, pierwsze kroki skierował do warsztatu ojca, gdzie przy strugnicy spędzał całe godziny bawiąc się młotkiem, gwoździami i drewnem. Nic więc dziwnego, że po szkole podstawowej jego naturalnym wyborem była klasa o profilu stolarskim w raciborskiej zawodówce. Jak nakazywała rodzinna tradycja, zrobił też egzamin czeladniczy i mistrzowski, a do domu wszystkie meble, głównie dębowe, bo to ich ulubione drewno. – W czasach, kiedy zaczynałem pracę w stolarni, wciąż były w niej przedwojenne maszyny i stare technologie. Postęp zaczął się dopiero pod koniec lat 80., gdy można było sprowadzać maszyny z zagranicy. To był przełom przede wszystkim jeśli chodzi o szybkość pracy – opowiada pan Adrian, który przejął firmę w 1997 roku. Podczas gdy cały kraj ogarniała moda na proste meble z płyty, Grzesikowie konsekwentnie pracowali z drewnem, realizując indywidualne zamówienia. Dziś jest coraz więcej klientów, którzy doceniają urok drewna i jego ponadczasowy charakter. – Kiedy robimy meble za granicę, muszą być jak najbardziej naturalne. Nie przeszkadzają słoje i to, że są pęknięcia, bo wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że drewno pracuje. W Polsce musimy słoje powycinać, bo się klientom nie podobają, a jak się pojawi jakieś pęknięcie to od razu trzeba poprawiać – tłumaczy pani Iwona.

Tak jak dziadek i ojciec, pan Adrian szkoli też uczniów, których z roku na rok jest coraz mniej. – Wszyscy moi pracownicy zaczynali w naszej firmie od praktyk i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że nie tylko oni, ale i inni, którzy odbywali staże zawodowe zostali dobrze i wszechstronnie wyszkoleni – mówi pan Adrian. Uczniowie praktykujący u Grzesików nigdy nie mieli problemu ze znalezieniem pracy. Wielu z nich jest dziś wziętymi stolarzami, którzy prowadzą własne zakłady. – My nigdy nie szkoliliśmy robotników tylko fachowców, którzy musieli myśleć. W naszym zakładzie robi się przecież każdy mebel, który sobie klient zamówi – dodaje pan Stanisław, który do warsztatu już nie zagląda, choć poproszony o pomoc nigdy jej nie odmawia. – Syn sobie dobrze radzi, a nikt nie lubi, jak się mu ktoś wtrąca – podsumowuje.

U Grzesików wszyscy się świetnie dogadują. Jest wspólna firma, wspólny dom i wspólna kuchnia, która zawsze łączyła pokolenia. – Ja nawet razem z synową gotuję. Każdy z nas ma inny charakter i spojrzenie na świat, ale trzeba żyć tak, żeby sobie wzajemnie ustępować i wtedy nie ma żadnych nieporozumień – tłumaczy pani Łucja.

Prawie codziennie rodzinny dom odwiedza też córka pani Iwony i Adriana – Samanta, która mieszka razem z mężem w Gaszowicach. Choć skończyła informatykę i marketing, a dziś pracuje w Mieszku, często pomaga rodzicom przygotowując dla klientów wizualizacje projektów. – Nasza córka zdolności techniczne odziedziczyła po ojcu. Już jako mała dziewczynka najchętniej bawiła się młotkiem i gwoździami. Dzięki temu wszystko w domu potrafi sama zrobić. To zięć gotuje obiady, bo ona od garnków woli wiertarkę – mówi ze śmiechem pani Iwona. Obie panie łączy jeszcze jedna pasja. Lubią wyszukiwać stare rodzinne zdjęcia, które w odpowiedniej oprawie stają się ozdobą domu. – Samanta przygotowała nam kiedyś w prezencie taką historię trzech pokoleń stolarzy w formie tablic z archiwalnymi zdjęciami i datami prowadzonej działalności – mówi pan Grzesik, który na razie zamyka rodzinną listę. Co będzie dalej? – Kocham swoją pracę i nie wyobrażam sobie, żebym mógł robić coś innego, nawet, gdybym miał tu zostać sam. Mam nadzieję, że mimo braku zainteresowania ze strony młodych ludzi zawód stolarza jednak nie zginie – podsumowuje pan Adrian.

Tekst Katarzyna Gruchot

zdjęcia Jerzy Oślizły

  • Numer: 16/17 (1145/1146)
  • Data wydania: 22.04.14