Daleka droga do domu
Kiedy do pracowni przy ul. Solnej w Raciborzu trafiły do oprawy dwa nietypowe obrazy, Barbara Wołk i Marcin Gruchot od razu zorientowali się, że mają do czynienia z czymś wyjątkowym. Zwykłe worki, które posłużyły za płótno i barwniki z sadzy i roślin, których użyto do ich namalowania, świadczyły o tym, że musiały powstawać w trudnych warunkach. Postanowiłam odszukać ich właścicielkę i dzięki niej poznałam niezwykłą historię, która zaczęła się na dalekiej Syberii.
Obrazy spod powiek
Dom Elżbiety Stojałowskiej jest pełen rodzinnych pamiątek. Na ścianach wiszą obrazy ojca – Mikołaja Buczko i wujka Anatola Danielskiego, który ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Leningradzie i był świetnym kopistą. – Wystarczyło, że mu powiedziałam który obraz Kossaka chciałabym mieć i on potrafił go doskonale skopiować – mówi pani Elżbieta. Z ojcem było inaczej. Był samoukiem, ale potrafił namalować wszystko to, co dyktowała mu dusza. Rysunkami dorabiał sobie już podczas studiów na wydziale prawa Uniwersytetu Lwowskiego. Na odwrocie fotografii, którą zrobiono właśnie w okresie studiów, pani Ela pokazuje mi zapiski ojca dotyczące zakupu potrzebnych do malowania sprzętów. Są wśród nich pędzle (po 40 i 50 groszy za sztukę) i farby.
Kto wie, jak potoczyłoby się życie artysty amatora i jednocześnie pracownika Urzędu Skarbowego w Drohobyczu, gdyby nie wypadki z nocy 9/10 lutego 1940 roku. – Zaczęła się masowa wywózka rodzin polskich na Sybir, ale o tym nikt wtedy nie wiedział. Moja rodzina dostała godzinę na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy i przyjazd na dworzec do Lwowa – opowiada pani Elżbieta. Mądrość i doświadczenie jej babci Karoliny pozwoliły nie tylko ocalić wiele rodzinnych pamiątek, ale i zabrać ze sobą przedmioty codziennego użytku, które w tamtych warunkach ratowały życie. – Babcia zaproponowała sołdatom poczęstunek ze świniobicia, a oni, w drodze wyjątku, pozwolili im zapakować pościel, pierzyny, dwie beczki ze smalcem a nawet radio – tłumaczy pani Elżbieta i dodaje, że w ciągu dwóch miesięcy podróży w bydlęcych wagonach okazało się, że to ogromny majątek.
W końcu dotarli do Krasnojarskiego Kraju. Znalazła się tam prawie cała rodzina ze strony babci pani Elżbiety: seniorka rodu Karolina Bednarska, jej córka Stefania (mama pani Eli) z mężem Mikołajem Buczko, córka Helena, syn Stanisław i syn Jan z żoną Katarzyną i dziećmi: 7-letnim Józiem i 5-letnią Tosią. Mikołaj znalazł tam zatrudnienie jako nauczyciel matematyki i rysunku. Sam w wolnych chwilach wrócił do malowania. Jego obrazy powstawały na plastrach wycinanych z pni i workach, które żona wycinała i ozdabiała mereżkami. Za farby musiały mu służyć barwniki pozyskiwane z roślin i sadza. Nic nie ograniczało jednak jego wyobraźni. To właśnie wtedy powstały obrazy, które trafiły do pracowni na Solnej i kilka innych, stanowiących dziś rodzinne pamiątki. Malowanie pozwalało też na podreperowanie domowego budżetu, bo zamówiony obraz można było wymienić na mleko czy chleb. Z tamtego okresu zachowało się zdjęcie pana Mikołaja z jego uczennicami, datowane na luty 1944 roku, to zaledwie cztery miesiące przed jego aresztowaniem.
Paciorki jednego różańca
Gdy pani Elżbieta wspomina trudne lata pobytu na Syberii, jest przekonana o tym, że nad jej rodziną czuwała opatrzność Boża. Sama niewiele z tego okresu pamięta, bo gdy opuszczali Krasnojarski Kraj miała zaledwie dwa latka. Ale to właśnie jej narodziny były jedną z tych cudownych chwil, które dawały jej mamie nadzieję. Właśnie zaczynał się nabór do polskiego wojska i wcielono do niego jej siostrę Helenę i dwóch braci. Panią Stefanię przed wojenną tułaczką uratowała „choroba”. – Mamusia bardzo źle się czuła i podejrzewała, że zaraziła się grypą. Poszła więc do doktor Gruszczyńskiej, Rosjanki polskiego pochodzenia, która po jej zbadaniu zawyrokowała: da, da, gryp z nożkami Stefanio Pietrowna – w ten sposób dowiedziała się o ciąży – wspomina pani Elżbieta. Jej ojciec nie zdążył się nacieszyć córką bo w tym samym czasie trafił do więzienia. Poszło o paczki żywieniowe, które dla Polaków wywiezionych na Syberię, przygotowywała UNRRA. Żywność, zamiast do rodzin, trafiała na czarny rynek, na którym bogacili się Rosjanie. O tych nieprawidłowościach pan Mikołaj nie bał się głośno mówić, za co został osadzony w więzieniu, choć oficjalnie oskarżono go o podpalenie tajgi. Nikt nie wiedział co się z nim dzieje, ale kolejny raz pani Stefania dostała od losu podarunek. – Od rana mamusia czuła, że nie powinna iść do sianokosów, więc powiedziała brygadziście, że źle się czuje. Wracając do baraku nagle zobaczyła, że na promie, który przybił do brzegu, siedzi jakiś człowiek pilnowany przez żołnierzy. Był tak opuchnięty z głodu, że go nie poznała, ale on poznał swoją żonę i zdążył jej powiedzieć gdzie go wywożą – opowiada pani Elżbieta i dodaje, że szczęście sprzyjało im wiele razy, ale największy cud zdarzył się pewnej nocy. – Tato zrobił mi łóżeczko, w którym zawsze spałam, ale pewnego razu mama położyła mnie obok siebie na swojej pryczy. Chwilę później zarwał się sufit i z łóżeczka nic nie zostało – wspomina pani Stojałowska. Obie panie uważały, że za tymi szczęśliwymi zrządzeniami losu stały modlitwy babci Karoliny. Jej różaniec był tak często używany, że z okrągłych paciorków, po sześciu latach zostały już tylko kreseczki. – Kiedyś trafiłam na babci świadectwo szkolne i nie mogłam się nadziwić, że z wszystkich przedmiotów miała piątki a z religii czwórkę – mówi ze śmiechem pani Elżbieta.
Powrót do ojczyzny
Mikołaja zwolniono z więzienia w dniu wyjazdu do Polski i to był kolejny podarunek, jaki dostali od losu. W kwietniu 1946 roku wszyscy Polacy otrzymali nakaz powrotu do kraju. Rodzina pani Elżbiety trafiła do pociągu, który jechał do Szczecina. Na szczęście trzeci brat pani Stefanii – Władysław, który mieszkał już wtedy w Suchej Psinie w województwie opolskim, pojechał na stację w Gliwicach i wyciągnął ich z wagonu. – Przyjechaliśmy do Baborowa, gdzie było dużo opuszczonych domów. Zajęliśmy pierwszy lepszy, bo przecież to miało być tylko na chwilę, zanim nie będziemy mogli wrócić do domu w Kulikowie – tłumaczy pani Elżbieta. Z wojny szczęśliwie powrócili pozostali bracia i siostra Helena. Pan Mikołaj został zastępcą komisarza miejskiego w Głubczycach, a jego żona urządzała nowe mieszkanie wieszając na ścianach, jako makatki, obrazy, które powstały na Syberii. Powoli życie zaczynało wracać do normalności, ale nie wszystkie rany 6-letniej zsyłki chciały się zagoić. Mikołaj nie nacieszył się długo ani nową ojczyzną, ani swoją rodziną. Zmarł w sierpniu 1947 roku, mając zaledwie 36 lat. Trzy tygodnie po jego śmierci na świat przyszła druga córka Buczków – Maria, która nigdy nie poznała swego ojca.
Z czasem marzenie o powrocie do domu stawało się coraz bardziej nierealne, dlatego z ogromną starannością pielęgnowano każdy dokument, zdjęcie, wspomnienie. – Nieraz wydawało mi się, że mama ten nasz Kulików zaczyna idealizować. Gdy szła do ogrodu, narzekała, że ziemia tutaj jakaś szara, nieurodzajna, nie to co nasz czarnoziem. Woda też nie nadawała się do picia, a ta z naszej kresowej studni to była mineralna – wspomina pani Elżbieta.
W końcu przyszedł czas na konfrontację. Chętnych do odwiedzenia rodzinnych stron było tak wielu, że musieli wynająć autokar. – Zobaczyłam wreszcie dom, za którym tak bardzo tęsknili rodzice i babcia. Zgarnęłam do woreczka czarną ziemię, napiłam się źródlanej wody z naszej studni i odwiedziłam grób dziadka, który zmarł w 1925 roku. I wtedy zrozumiałam dlaczego moi bliscy zostawili tu swoje serca – mówi pani Stojałowska. Dlatego gdy odnalazła w szafie dawno zapomniane obrazy ojca, postanowiła je ocalić przekazując swoim dzieciom: Maciejowi i Beacie. Być może kiedyś jej wnuki poznają historię ich powstania, która stanie się przy okazji historią losów rodziny, która nigdy nie zapomniała o swych korzeniach.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze