Nie zje kto się nie rozpłaszczy
W PRL-u szatniarz był najlepiej poinformowaną osobą w każdej restauracji. Przed dancingiem nieprzygotowani na tę okazję panowie mogli od niego wypożyczyć krawat, a w czasach największego kryzysu zawsze dysponował zagranicznymi papierosami, które można było kupować na sztuki. Każdy szanujący się lokal miał szatniarza, bo „rozpłaszczanie się” było obowiązkowe. Dziś ostatnim bastionem szatniarzy jest w naszym mieście restauracja „Raciborska”.
Na znieczulonych działa humor
Mieczysław Radzicki, który zaczynał w 1968 roku jako kierowca w PSS-ie, od 2009 roku, na zmianę z żoną Danutą zajmuje się szatnią w „Raciborskiej”. Po latach spędzonych za kółkiem odrabia zaległości czytelnicze. – Lubię książki sensacyjne – mówi i na kontuarze ląduje „Kolekcjoner” Toma Clancy’ego i ostatnia powieść Dana Browna „Inferno”. – Oboje jesteśmy zapisani do biblioteki, choć każdy do innej, a ponieważ lubimy te same lektury, wymieniamy się nimi – dodaje pani Danusia. Oprócz książek są też krzyżówki, bo czymś trzeba wypełnić czas oczekiwania na klientów. Zaczynają codziennie od 11.00 i są aż do zamknięcia lokalu, co w przypadku imprez oznacza pracę nawet do rana. – W ciągu całego roku mamy trzy dni wolnego: pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, pierwszy dzień świąt wielkanocnych i Nowy Rok. Kiedyś tę samą pracę wykonywały trzy osoby. Był szatniarz, pani odpowiedzialna za toalety i portier, czyli tzw. wykidajło, który wpuszczał gości i jak trzeba było, pozbywał się ich – tłumaczy Danuta Fedyszyn i dodaje, że mąż jest po zawale, więc nocki bierze ona. Na moje pytanie, czy czuje się na nocnych zmianach bezpiecznie, odpowiada ze śmiechem, że każdą sytuację rozładowuje humorem. – Radzę sobie nawet z panami, którzy są mocno znieczuleni alkoholem – mówi pani Danusia, a mąż dodaje: jej bardziej słuchają niż mnie!
Pan Mieczysław przeżył chwile grozy, gdy do „Raciborskiej” trafili kiedyś agenci Biura Ochrony Rządu. – Trzech potężnych chłopów weszło z impetem pokonując bokiem drzwi, ale płaszcze w szatni grzecznie zostawili – wspomina to zdarzenie z rozbawieniem. Jego żona miała nie lada pietra gdy na jej nocnym dyżurze do restauracji wkroczyło dwudziestu atletów. – Pomyślałam sobie wtedy, że z jednym to mogłabym sobie poradzić żartem, ale co z resztą? Okazało się jednak, że to zapaśnicy, którzy przyjechali do Raciborza na mistrzostwa. – Sportowcy zawsze zachowywali się bardzo kulturalnie i nawet po imprezie z alkoholem nigdy nie było z nimi problemów – dodaje szatniarka.
Gdzie są moje buty?
Wielu fanów komedii Stanisława Barei pamięta zapewne osławioną tabliczkę „za odzież pozostawioną w szatni szatniarz nie odpowiada”, uwiecznioną w filmie „Miś”. Dziś szatniarz musi mieć oczy wokół głowy i dbać o bezpieczeństwo nie tylko powierzonych mu rzeczy, ale i klientów. – Mieliśmy kiedyś taki przypadek, że na wesele trafił pan, który przyszedł coś przekąsić i dobrze się zabawić. Trudno się zorientować czy ktoś jest gościem na weselu, gdzie rodziny dopiero się poznają. Na szczęście mam pamięć do twarzy, więc trudno mnie oszukać – opowiada pan Mietek. Jego żona pamięta z kolei bal, na którym paniom pomyliły się buty. – Na imprezach kobiety zostawiają zawsze w szatni obuwie na zmianę. Zdarzyło się kiedyś, że dwie panie przyniosły buty, które różniły się tylko rozmiarem. Pierwsza z nich wychodząc ubrała te większe, a następna nie potrafiła się wbić w te o rozmiar za małe – opowiada ze śmiechem pani Danusia. Po kilku dniach sprawa się wyjaśniła, ale od tej pory reklamówki z butami oznaczane są kartkami z numerkami, które otrzymują klienci.
Przedmiotami najczęściej zostawianymi w szatni są parasole i szaliki. Panowie, po mocno zakrapianej imprezie, zapominają o płaszczach, kurtkach a nawet marynarkach, które zawsze na nich czekają. – Trafiają do nas nieraz po kilku dniach i sprawdzeniu kilku lokali, w których byli i zawsze są szczęśliwi, że trafiło na naszą szatnię, bo tu ma im kto tego pilnować – wyjaśnia pan Mieczysław.
W szatni jak w konfesjonale
Odkąd wprowadzono w restauracji zakaz palenia, wielu klientów wychodzi na papieroska na zewnątrz i przy okazji ucina sobie pogawędkę z szatniarzami. – Przyszedł do nas kiedyś pan, który opowiadał, że w naszym lokalu miał przyjęcie komunijne, studniówkę i wesele, a teraz robi chrzciny swojego dziecka – wspomina pani Danusia. Wiele osób, mieszkających od lat w Niemczech, wybiera ten lokal ze względu na sentyment. – Jeszcze przed remontem restauracji trafił nam się gość, który odwiedził po 30 latach miasto i przyszedł do „Raciborskiej” na obiad. Był zachwycony tym, że wciąż serwuje się tu bigos i klimatem, który zapamiętał sprzed lat – opowiada szatniarka. Ten sentyment sprawił, że zaczęto tu organizować zabawy w stylu PRL-u. – Na szalone lata 70. goście odpowiednio się ubrali i przygotowali nawet hasła rodem z PRL-u. Było socjalistyczne menu i muzyka z tamtych lat. Narzekali tylko na brak szarego papieru toaletowego, który był symbolem tamtej epoki – mówi ze śmiechem pani Danusia.
Teraz starsi mieszkańcy zatrzymują się często przed zdjęciami przedwojennego Raciborza i zaczynają opowiadać historie z nim związane. – Ludzie traktują nieraz naszą szatnię jak konfesjonał, a my jesteśmy tu też po to by ich wysłuchać – mówi pan Mieczysław, a jego żona dodaje, że dzięki tej pracy poznali wiele znanych postaci. Na obiad przyjeżdżają tu znani aktorzy, muzycy, piosenkarze i sportowcy. – Gościliśmy Algierczyków, Rosjan, Bułgarów, Holendrów, Anglików i Niemców. Jeśli jest się otwartym na ludzi, to z wszystkimi można się dogadać – podsumowują szatniarze, którzy jako ostatni bronią tej profesji przed zapomnieniem.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze