Wiecznie młody
IKONY RACIBORSKIEGO SPORTU - Piotr Morka
Niektórzy twierdzą, że w ogóle się nie zmienia. Od lat czaruje tym samym młodzieńczym błyskiem w oku i ekspresją w czasie treningu, która stała się jego znakiem firmowym. Czas nie obdarł go z marzeń o kolejnych medalach swoich podopiecznych, ani z poczucia misji, którą dostrzega w trenowaniu innych. – Nie zamieniłbym mojej pracy na żadną inną. Jestem dumny z tego, że tak wielu wybitnych zawodników wyszło spod mojej ręki – wyznaje Piotr Morka, który od dobrych kilku lat zawodowe obowiązki łączy z koordynowaniem raciborskich imprez biegowych, dzięki którym przekonuje do uprawiania sportu nie tylko swoich uczniów czy zawodników, lecz przede wszystkim raciborzan – amatorów.
Nietrudno umówić się z Piotrem Morką na rozmowę. – Jutro? W sobotę? Kiedy pan chce. Jestem codziennie rano na hali tartanowej – słyszę w słuchawce telefonu. – Tylko proszę zagospodarować sobie trochę czasu, bo o lekkiej atletyce mogę opowiadać godzinami – zaznacza trener.
Mistrzowie bez stadionu
Przekonuję się o tym w sobotni poranek, w czasie treningu biegowego młodych lekkoatletów. Pan Piotr w hali tartanowej przebywa niemal dzień w dzień, prócz niedziel, czasem całych weekendów, w które, jak informuje, odbywają się wyjazdowe zawody. – Widzi pan, trenujemy piątek, świątek i niedzielę. Jak ja to mówię: na okrętkę, nawet w wigilię i sylwestra można było nas tu spotkać. Nie ma jednak wyjścia, bo ten sport nie znosi próżni, tutaj cały czas musi się coś dziać – tłumaczy trener Morka, po czym funduje mi krótki spacer deptakiem wzdłuż Odry, w kierunku Parku Zamkowego, gdzie rozgrzewają się już jego podopieczni. – To stałe miejsce naszych treningów. Często, dzięki wsparciu szkoły mistrzostwa sportowego wyjeżdżamy też do Kędzierzyna-Koźla. Niestety, w Raciborzu nadal nie możemy doczekać się obiektu z prawdziwego zdarzenia, a jest on niezbędny, aby myśleć o profesjonalnym szkoleniu młodzieży. Przez to ucieka od nas bardzo wielu dobrych zawodników. Może zabrzmi to dziwnie, ale jesteśmy chyba czarodziejami, że w takich warunkach jakie posiadamy, potrafiliśmy wychować tylu mistrzów – przyznaje Piotr Morka. Budowa nowej hali przy szkole mistrzostwa sportowego nie napawa go – podobnie jak wielu jego kolegów po fachu – optymizmem. – Ona będzie wielofunkcyjna, świetna do gry w piłkę czy siatkówkę, ale nie do doskonalenia się w biegach średnich i długich. Obiekty, na których dziś szkolą się nasi zawodnicy, nie spełniają żadnych standardów. Powiem więcej: nie nadają się nawet na organizację zawodów rangi szkolnej! – ocenia surowo. Przyznaje także, że dzisiejszą młodzież, która nie kwapi się do wyczynowego uprawiania sportu, bardzo trudno wychować na dobrych zawodników. – Dodatkowo musimy mocno starać się o to, aby z nami zostali. Wiele pokus na nich czeka, a my, dzięki sportowi, chcemy ich skierować w tym dobrym kierunku – przyznaje i kontynuuje: – Prowadzę teraz bardzo zdolnych gimnazjalistów – wskazuje na kilkuosobową grupę. – Natalia Węglarz, srebrna medalistka młodzików w biegu na 300 metrów. Ania Szyjka, medalistka w biegu na 1000 metrów, w tym roku nieszczęśliwie czwarta w mistrzostwach kraju. Medal miała na wyciągnięcie ręki, ale niestety potknęła się o nogę jednej z rywalek. Na tym przykładzie widać, ileż to aspektów składa się na sukces. Tutaj nie liczy się tylko przygotowanie fizyczne, lecz także dyspozycja dnia, szczęście, a nawet pogoda! – ekscytuje się trener, wyprzedzając moje pytanie, o to, czy po tylu latach pracy nie odczuwa monotonii. – To mnie raczej nigdy nie znudzi. W tej dyscyplinie jest tak wiele niewiadomych, że człowiek mobilizuje się tym, co wydarzy się następnego dnia. Każdy trener jest niesamowicie podniecony przed startem swojego podopiecznego w ważnej imprezie. I bez względu na rezultat, po zakończeniu ostatniego biegu myśli tylko o tym, jak przygotować zawodnika do kolejnych zawodów. To ciągła analiza – tłumaczy nauczyciel.
Mrówcza praca
W trenerskim fachu niezbędna jest również empatia, „wejście” w umysł zawodnika. Dlatego to właśnie trenerzy mający doświadczenie zawodnicze, a nie tylko wypracowany warsztat szkoleniowy, są tak bardzo pożądani. Piotr Morka medali w swojej karierze zdobył nie mniej niż jego najlepsi wychowankowie. – Mało kto wie, że to właśnie na stadionie w Kędzierzynie-Koźlu, na który zabieram teraz młodzież, w 1973 roku pobiłem pierwszy w swoim życiu rekord Polski w biegu na 800 metrów – wspomina. To był początek przygody jego życia. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie spodziewał się, że trafi na bieżnię. – Z tłumu potencjalnych zawodników wyłonił mnie nauczyciel raciborskiej podstawówki, pan Krystian Henkel. Zacząłem trenować dwa, może trzy razy w tygodniu i dostrzegłem, że jestem niezły chłopak do biegania – uśmiecha się Morka. Będąc juniorem i seniorem należał do reprezentacji województwa i kadry Polski. Worek z medalami wydawał się nie mieć dna. Wygrywał nieprzyzwoicie wiele. Jest wielokrotnym mistrzem kraju, uczestnikiem meczów międzypaństwowych oraz Mistrzostw Europy w Doniecku w 1977 roku, do finału których pechowo się nie zakwalifikował. – Już wtedy moim mentorem był Joachim Raczek. Fantastyczny pedagog, którego traktowałem jak drugiego ojca – nie kryje podziwu dla swojego trenera. Z pewnością część wzorów zachowania od prof. Raczka przejął. Mając tak świetnego nauczyciela zrozumiał potrzebę bycia autorytetem, ale i zaufaną osobą dla swoich zawodników. To zaprocentowało po latach. – Wielu moich podopiecznych porozjeżdżało się po Polsce. Bardzo miło jest niektórych z nich spotkać w czasie jakichś ogólnokrajowych zawodów i zobaczyć, że pokierowali swoim życiem w odpowiedni sposób. Może jestem nieskromny, ale to my, trenerzy zaszczepiliśmy w nich taką postawę. Nauczyliśmy ich nie tylko zdobywać medale, ale przede wszystkim, jak żyć zdrowo. Nie każdy musi być przecież mistrzem, ale najważniejsze, aby te wartości, które w sobie wykształcili, przekazali dalej. Dla nas to najlepszy prezent – mówi z satysfakcją Piotr Morka, który od dziesięciu lat wykonuje, jak sam to uroczo określa, mrówczą pracę. – Bo tak można nazwać szkolenie młodzików i juniorów młodszych, czyli grup gimnazjalnych. W klubie mamy taki system przekazywania zawodników, że ja uczę ich tak naprawdę podstaw, alfabetu lekkiej atletyki, po czym przechodzą pod skrzydła innego trenera. To bardzo dobre, acz nieco przykre rozwiązanie, bo chciałbym sprawować nadzór także nad ich późniejszym rozwojem – wyznaje.
Wdzięczność wychowanków
– Mimo wszystko moi wychowankowie o mnie pamiętają – uśmiecha się Morka. – Są wdzięczni za to, co dla nich zrobiłem. Justyna Święty na przykład dzwoni bardzo często, mówi jak się czuje, w jakiej jest formie. Mnie jako pierwszego informuje o kolejnym zdobytym medalu. Wdzięczny jest też Rafał Smoleń, który ma świadomość tego, kto go na te wielkie wody wyciągnął – mówi pan Piotr. To tylko dwójka z utytułowanych podopiecznych Morki. W poszukiwaniu kolejnych należałoby sięgnąć pamięcią do początków jego trenerskiej kariery. – Zdecydowanie najwięcej osiągnęła Beata Monica-Szyjka, która do raciborskiej SMS została sprowadzona z Tychów. W kategorii seniorów wygrała niemal wszystko. Startowała w sztafetach olimpijskich w Jokohamie i w Seulu – wymienia nauczyciel i dorzuca: – Nie sposób wymienić wszystkich sukcesów moich podopiecznych, ale tak na szybko przychodzą mi na myśl także osiągnięcia Moniki Tokarczyk w biegach przełajowych oraz medale Aleksandry Kazubek i Patrycji Włodarczyk. – Pierwszy swój krążek w roli trenera pamiętam jednak doskonale – mistrzostwo Polski Dariusza Pawlika w biegu na 1500 metrów w Bielsku-Białej – wspomina i kontynuuje: – Mówimy tutaj o sukcesach, jakby były one czymś oczywistym, a trzeba podkreślić, że pierwsze dobre wyniki pojawiły się po wielu, wielu latach systematycznej pracy, i to w dodatku przy warunkach dalekich od ideału. My w tamtych latach nie mieliśmy tutaj nawet rowu z wodą, a mimo tego potrafiliśmy wytrenować zawodnika, który wynikiem 5:44:26 pobił rekord Polski w biegu na 2000 metrów z przeszkodami.
Rozruszał raciborzan
Prócz pracy w szkole i klubie, Piotr Morka realizuje się na stanowisku członka zarządu i sekretarza Związku Lekkiej Atletyki w Katowicach oraz trenera kadry wojewódzkiej młodzików. Od lat spełnia się także jako koordynator raciborskich imprez biegowych – majowego „Biegu bez granic”, „Biegu twardziela”, akcji „Cała Polska Biega” i „Biegam, bo lubię”. – Od jakiegoś czasu dostrzegałem grupki osób biegających w parkach czy na stadionie, co było ogromną motywacją do zorganizowania dużego biegu ulicznego. Początki były trudne, ale wszystko zmierza w dobrym kierunku. Na starcie ubiegłorocznego „Biegu twardziela” w Oborze stanęło 20 osób, z kolei w tym aż 70. Mamy nadzieję, że za kilka miesięcy frekwencja znów dopisze. W „Biegu bez granic” startowało za to około 500 osób – rekordowa liczba, mimo fatalnej pogody. To wszystko przeszło nasze najśmielsze oczekiwania – cieszy się pan Piotr, który, podobnie jak mieszkańcy naszego miasta, stara się zachować dobrą formę. – Byliśmy ostatnio na zgrupowaniu w Wiśle, gdzie dziennie biegaliśmy jakieś 10 – 15 kilometrów. Dla mnie to nie problem – zapewnia. Czy osiągnął wszystko co chciał? – W tym zawodzie codziennie chce się jeszcze więcej. Nie ma chyba granicy tak zwanego – spełnienia się. Jedynie szkoda mi tego, że nie widzę swoich następców. Niewiele młodych osób chce zaangażować się w tę pracę, bo jest piekielnie trudna – przyznaje. – Czy zamieniłbym ją na jakąś inną? – Nigdy w życiu, pasji się tak łatwo nie porzuca – zapewnia jedna z ikon raciborskiego sportu.
Wojciech Kowalczyk
Najnowsze komentarze