W Barcelonie mógłbym zamieszkać
W CZTERY OCZY – O tym, ile waży srebrny medal mistrzostw Europy, o urokach Barcelony, których brakuje polskim miastom oraz o wewnętrznym luzie Usaina Bolta z Rafałem Smoleniem rozmawia Wojciech Kowalczyk
Przez lata jego osobowość ewoluowała. Ze skrytego i zdystansowanego niegdyś chłopaka stał się pewnym siebie i w pełni świadomym swoich możliwości sportowcem. W ubiegłym roku, zaraz po Mistrzostwach Świata w Barcelonie, na których wspólnie z polską sztafetą wybiegał srebrny medal, pisało się o nim w kategoriach nieoszlifowanego diamentu raciborskiej lekkiej atletyki. Dzięki międzynarodowym sukcesom, w krótkim czasie dojrzał. Jako junior zdobył wszystkie możliwe trofea, w kategorii młodzieżowiec – w której po raz pierwszy wystartuje w styczniu – chce wywalczyć jeszcze więcej.
– Wszyscy zapewne pytają cię, jakie to uczucie zostać wicemistrzem Europy. Wywiad bez tego pytania, traktuje się jak nieodbyty. Miejmy to więc już za sobą.
– To prawda, jestem srebrnym medalistą mistrzostw Europy, ale poza ogromną radością i satysfakcją, nic ten krążek nie zmienił. Broń Boże, nie czuję się dzięki niemu lepszy, a co by było jeszcze gorsze, ważniejszy od innych. Na to historyczne osiągnięcie pracował cały zespół, a ja cieszę się, że mogłem być jego częścią.
– W ubiegłym roku, po zdobyciu drużynowo srebrnego medalu na Mistrzostwach Świata w Barcelonie, przyznałeś, że tamto osiągnięcie było w pełni zaplanowane. To w Rieti również?
– Jeszcze w Barcelonie obiecaliśmy sobie, że za rok, w czasie mistrzostw Europy polepszymy wynik i zgarniemy złoto. Plany się jednak nie powiodły, chociaż trzeba podkreślić, że zabrakło bardzo niewiele. Do trzech pierwszych zmian prowadziliśmy, niestety Rosjanin na ostatniej zmianie wyprzedził Patryka i musieliśmy zadowolić się drugą lokatą.
– Razem ze sztafetą zdobywasz cenne medale, indywidualnie nie zachwycasz, ale i tak w każdych kolejnych zawodach dostrzec można progres.
– Siódme miejsce na ME wywalczone w starcie indywidualnym, nie jest może jakimś wielkim wyczynem, jednak rezultat ten – zważywszy na trapiące mnie ostatnio urazy – jest i tak dobry. Chciałem dostać się do finału i ten cel – minimum wykonałem. Myślę, że gdyby nie te kontuzje mógłbym jeszcze intensywniej trenować i osiągnąć lepszy wynik.
– W czasie mistrzostw odczuwałeś jeszcze ból?
– W pierwszych biegach nie. Dopiero w czasie biegu finałowego, na drugim wirażu, ból znowu wrócił. Tak samo było w drugim dniu zawodów, jednak fizjoterapeuci i masażyści zrobili wszystko abym mógł spokojnie wystartować. Myślę, że żaden uraz, nawet ten niosący ze sobą niewielki ból, nie zmusiłby mnie do przerwania biegu.
– Sportowcy to jednak twardziele.
– Podczas rywalizacji w człowieku drzemie taka adrenalina, że nie myśli się o bólu, tylko o tym, aby jak najlepiej pobiec.
– Co cię motywuje w czasie zawodów?
– Na pewno wrzawa na trybunach. W Rieti była ogromna i to ona nas poniosła.
– W kolekcji masz srebro z mistrzostw świata i Europy. Można porównać obydwa krążki, nadać im hierarchię ważności?
– Jeżeli chodzi o porównanie obu medali, to na pewno ten wywalczony we Włoszech jest o wiele większy i cięższy. (śmiech). A tak naprawdę, to są to całkowicie inne osiągnięcia. Wielu osobom wydaje się, że medal mistrzostw świata jest ważniejszy, ale ja tego tak nie widzę. Do Barcelony jechaliśmy bez presji, z myślą: jeżeli coś zdobędziemy to i tak będzie to wynik lepszy niż zakładaliśmy. Na mistrzostwach Starego Kontynentu byliśmy z kolei jednymi z faworytów do tytułu, co budziło w nas zupełnie inne emocje. Mieliśmy wielki stres.
– Na ciebie presja i stres działa mobilizująco, czy wprost przeciwnie?
– Mam tak skonstruowaną psychikę, że stres pobudza mnie do działania.
– Patrząc na ostatnie nagłówki gazet: „Smoleń bije rekord za rekordem”, „Rafał Smoleń wraca do wysokiej formy”, zastanawiam się, w jaki sposób odbierasz to zainteresowanie twoimi zmaganiami, śledzenie każdego triumfu, ale też porażki.
– Jestem świadomy tego, że ludzie oczekują ode mnie coraz lepszych wyników i kolejnych medali. Czuję też nacisk ze strony znajomych i trenera, ale staram się o tym nie myśleć i robić swoje.
– W tym roku wchodzisz w wiek młodzieżowca. W kategorii juniora zdobyłeś niemal wszystko, oprócz dobrego wyniku indywidualnego w międzynarodowej imprezie. Czujesz z tego powodu jakiś niedosyt?
– Oczywiście. Indywidualny medal ME byłby pięknym podsumowaniem juniorskiego etapu mojej kariery.
– Z którego wyniku, pomijając ten z Barcelony i Rieti, jesteś najbardziej dumny?
– Ze złotego medalu w zeszłorocznych Halowych Mistrzostwach Polski w Spale, w czasie których pobiłem aż dwukrotnie rekord Polski.
– Zobaczymy cię na Igrzyskach Olimpijskich w Brazylii?
– Chyba niczego tak bardzo nie pragnę, jak właśnie pojechać na ten turniej. Mam nadzieję, że forma dopisze i tak się stanie. Na pewno będę robić wszystko, aby się tam znaleźć, ale na jakieś wstępne deklaracje jest jeszcze za wcześnie. Trzy lata to szmat czasu.
– Jest ktoś na kim się wzorujesz?
– Raczej nie mam idoli. Nie chcę chyba mieć, ponieważ wychodzę z założenia, że nie warto nikogo naśladować, bo każdy z nas jest inny, niepowtarzalny. Może jedynie Usaina Bolta podziwiam za wewnętrzny spokój i luz podczas zawodów.
– Może to banalne pytanie, ale ja widzę w nim ogromną siłę: czym jest dla ciebie sport?
– Życiem. Sposobem na poznanie nowych osób, pięknych miejsc. Chciałbym związać z nim całe zawodowe życie.
– Możemy chyba zdradzić, że bałeś się, że zaśpisz na dzisiejszy wywiad. Przecież treningi biegowe odbywające się o świcie, to u was norma.
– Zważywszy na wakacje, mogę pospać dłużej. W sezonie już o 7.00 musimy być na treningu, później do szkoły, po której kolejne zajęcia biegowe.
– Co więc robi Rafał Smoleń gdy nie biega?
– Śpi (śmiech). Siedzi przy komputerze. Spędza czas wolny z przyjaciółmi, w wakacyjne weekendy wyjeżdża z nimi pod namioty. Czasami lubi poimprezować.
– Biorąc po uwagę ostatnie zdanie byłbyś idealnym mieszkańcem Barcelony.
– Będąc tam w ubiegłym roku, czułem się jak ryba w wodzie. Hiszpanie są bardzo towarzyscy i niezwykle życzliwi. Tak pozytywne podejście do ludzi – także innej narodowości – jak tam, chyba w żadnym polskim mieście nie występuje. W Barcelonie ludzie cieszą się każdym dniem. Żyją na sto procent.
– Dziękuję za rozmowę.
Najnowsze komentarze