Klubowa parabola Jakosza
Mając 7 lat wspólnie z kolegą chciałem zapisać się do szkółki piłkarskiej KS Rafako. W ich siedzibie nikogo jednak nie zastaliśmy. Kto wie, może dziś byłbym wychowankiem właśnie tego klubu?
Choć przez jego życie przewinęło się wiele klubów, miejsce w swoim sercu na zawsze pozostawił Unii. W krótkim czasie trafił na piłkarski Olimp, aby później, z własnej woli z niego zejść. Sportowe życie Grzegorza Jakosza zawsze było jednak spójne a zawodnicza forma w miarę równa. To dzięki temu dziś – jako jeden z nielicznych polskich futbolistów – może powiedzieć: jestem piłkarzem spełnionym.
– To trudny zawód – wyznaje na początku naszej rozmowy Jakosz. – Wielu osobom wydaje się, że my tylko trenujemy a później gramy mecz i dostajemy pieniądze. Prawda jest taka, że to sport wymagający wielu wyrzeczeń oraz całkowitego podporządkowanie się piłce już w wieku młodzieńczym – dodaje.
Pierwsze szlify w Ekstraklasie
On wie to najlepiej. Talent do sportu przejawiał bowiem już w dzieciństwie. – W podstawówce grałem w szkolnej drużynie siatkówki i koszykówki. Miałem także epizod z tenisem stołowym. W wieku dwunastu lat, zaproponowano mi nawet zajęcie się na poważnie tą dyscypliną – wspomina. Wówczas odmówił, co do dziś uznaje za jedną z ważniejszych decyzji w swoim życiu. Jak się miało okazać za kilkanaście lat: postąpił słusznie, a jego warunki fizyczne w dojrzalszym wieku, bardziej pasowały do grania w piłkę, niż machania rakietami. Jako osiemnastolatek debiutował w III-ligowym Włókniarzu Kietrz. – Unia w tym czasie spadła do klasy okręgowej, a Włókniarz miał szansę awansu do drugiej ligi. Wiedziałem, że aby się ciągle rozwijać, muszę zmienić otoczenie. Grałem w raciborskim zespole prawie dziesięć lat, ale nie czułem żalu, że odchodzę. Potraktowałem ten transfer jak zamknięcie pewnego pięknego etapu mojej kariery oraz szansę na pokazanie się w nowym środowisku – wspomina Jakosz. – W Kietrzu spędziłem cztery cudowne lata. Zaraz po moim przyjściu, klub awansował do drugiej ligi i przez kolejne lata biliśmy się o miejsce w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce – kontynuuje. Włókniarz walczył o awans bez skutku, a w pewnym momencie coraz bardziej zaczął się od niego oddalać. – W końcu spadliśmy do trzeciej ligi, a ja otrzymałem propozycję gry w Bełchatowie. Przejście do tamtejszego zespołu nastąpiło na zasadzie wypożyczenia. Spędziłem tam zaledwie sezon, jednak do dziś, grę pod okiem Jacka Zielińskiego oraz Mariusza Kurasa wspominam jako jeden z najlepszych okresów mojej kariery. Pamiętam, że przez pierwszych sześć kolejek ani razu nie zeszliśmy z boiska z tarczą. W pewnym momencie byliśmy na przedostatnim miejscu w tabeli, zaraz przed Radzionkowem, z którym później przegraliśmy. Po tym spotkaniu tak bardzo zawzięliśmy się w sobie, że w kolejnych 26. meczach triumfowaliśmy i ze strefy spadkowej Bełchatów powędrował na pozycję wicelidera. Do awansu zabrakło punktu – śmieje się obrońca. Będąc jeszcze zawodnikiem Włókniarza, spełniło się jedno z jego marzeń. – Trafiłem na testy do Legii Warszawa prowadzonej silną ręką przez Okukę. Powiedziano mi nawet, że mam duże szanse na angaż w Legii, pomysł szybko upadł. Podobnie stało się w przypadku późniejszej propozycji przejścia do Wisły Płock. Prezesi obydwu klubów dogadali się już co do mojego transferu, jednak, jak się później okazało, negocjacje zostały zerwane – zdradza.
Bój o stolicę
Do Warszawy po pewnym czasie trafił. Co prawda nie do Legii, lecz do jej rywala zza między – Polonii. Wszystko za sprawą Jerzego Engela. – Pewnego dnia odebrałem nieznajomy mi numer telefonu. To był trener Engel – ten sam, który dopiero co prowadził polską reprezentację w mistrzostwach świata. Spodobała mu się moja gra w Górniku Zabrze i zaproponował transfer do Polonii – opowiada z uśmiechem Jakosz. Zabrze opuszczał z żalem, bo to właśnie w Górniku, otrzymał szansę debiutu w meczu na najwyższym ligowym szczeblu. – To był pierwszy ekstraklasowy klub, w którym grałem – mówi z sentymentem, pokazując mi szalik Górnika, który przyniósł na nasze spotkanie. – Do Zabrza sprowadził mnie pan Hubert Kostka, który poniekąd podpisał się pod tym transferem swoim nazwiskiem. Gdybym zawiódł, jego autorytet mógłby zostać nadszarpnięty – kontynuuje wątek. Reputacji Kostka nie stracił. W oczach wielu ekspertów sprowadzeniem Grzegorza Jakosza udowodnił, że jak nikt inny, posiada trenerską intuicję. – Mój transfer został okrzyknięty najlepszym w całym letnim „oknie” a ja nową nadzieją Górnika – nie kryje piłkarz i dodaje: Miałem szczęście do kompetentnych trenerów, których celne uwagi pamiętam do teraz. Dziś, sam będąc szkoleniowcem, mogę czerpać wzorce właśnie z ludzi pokroju Fornalika, Engela czy Kostki, udoskonalając swój styl prowadzenia zespołu o własne pomysły.
Reprezentacyjne marzenia
Arka Gdynia – piękny, w dodatku przedostatni epizod Jakosza w Ekstraklasie. – Coraz bardziej przesuwałem się na północ Polski, aż trafiłem do Trójmiasta i poczułem, że to moje miejsce na ziemi. Pobyt w pięknym do życia regionie Polski, wspaniali kibice oraz gra w świetnie zorganizowanym klubie, beniaminku Ekstraklasy – marzenie każdego piłkarza – tłumaczy. – Magia tego miejsca znikła, gdy Arka została zdegradowana za korupcję, mającą miejsce przed moim przybyciem do klubu – przyznaje pan Grzegorz. I znów przeprowadzka do innego miasta stała się faktem. Przyjął ofertę Odry Wodzisław. – To były trudne lata. Mogłem później znaleźć się w Polonii Bytom, ale sprawa skomplikowała się. Trafiłem wreszcie do Gorzowa Wielkopolskiego. Tym samym, po raz pierwszy od rozpoczęcia gry w Górniku, przeniosłem się się do klubu spoza Ekstraklasy. Stamtąd – po urodzeniu się drugiej córeczki – powędrowałem do Chojniczanki Chojnice, po czym osiadłem na Śląsku – mówi Jakosz. – Czułem, że się cofam. Miałem jednak świadomość, że nie będę wiecznie grać na najwyższym poziomie. Ponad pięć lat rozgrywałem spotkania w pierwszoligowych zespołach, po czym musiał przyjść okres stabilizacji w mniej renomowanych drużynach – dodaje. Jakosz zmieniając piłkarskie zespoły z dużą częstotliwością, nie miał wiele czasu na pełne zaaklimatyzowanie się w każdym z nich. – A to jest bardzo ważne. Wędrowałem z klubu do klubu. Z drugiej strony trzeba przyznać, że po pewnym czasie były to coraz lepsze marki. Czasami trzeba było podejmować trudne, acz szybkie decyzje. Żadnej z nich nie żałuję. Wiadomo, niektóre sprawy można było załatwić inaczej, ale nie ma co rozpamiętywać minionych lat – przyznaje zawodnik. Pragnienie grania w najlepszych polskich drużynach, które towarzyszyło panu Grzegorzowi już w młodości zostało w pełni zaspokojone. Niespełnionym marzeniem pozostała gra za granicą i w reprezentacji Polski. – Na powołanie do kadry miałem szansę w czasach gry w Polonii pod okiem Engela, jednak po jego zwolnieniu nadzieje na to prysły – przyznaje ze smutkiem raciborzanin.
Finał piłkarskiej podróży
Grzegorz Jakosz powoli przygotowuje się do zakończenia zawodniczej kariery. – Nie oszukujmy się, jej schyłek zbliża się wielkimi krokami – przekonuje. Czasami z dystansem przyznaje, że różnica wiekowa między nim a najmłodszym piłkarzem III-ligowej Odry Wodzisław, której od dwóch tygodni jest grającym szkoleniowcem, wynosi ponad 18 lat. – Na pewno jestem autorytetem dla moich podopiecznych – odpowiada na zadane przeze mnie pytanie. – Głównym celem mojej pracy jest przekazanie zawodnikom pewnych wzorców piłkarskiego rzemiosła obecnych w najlepszych polskich zespołach – kontynuuje. W szkoleniu innych, dostrzega misję. Będąc jeszcze zawodnikiem Włókniarza, ukończył kurs instruktorski, w Katowicach zdobył licencję trenera II klasy, w Warszawie otrzymał licencję trenera UEFA A, a od roku studiuje na wydziale wychowania fizycznego PWSZ w Raciborzu. Patrząc na reprezentantów grup młodzieżowych Unii Racibórz, w której także pełni rolę trenera, wraca wspomnieniami do początków swojej piłkarskiej przygody – Zdaję sobie sprawę z tego, że razem ze mną w Raciborzu trenowało wielu świetnych zawodników, którzy mogli tak jak ja odnieść sukces. Nie zabrakło im, wbrew pozorom wytrwałości i umiejętności, lecz szczęścia, które w sporcie jest także potrzebne – tłumaczy. Jakosz, prócz przychylności losu, miał wspaniałych rodziców, z których mógł brać jak najlepszy przykład. – To dzięki nim trafiłem do Unii, od której wszystko się zaczęło. Rodzina zawsze mnie pozytywnie nakręcała, a ojciec – gdy byłem piłkarzem Arki – jeździł za mną po całym kraju. Co dwa tygodnie bywał także w Gdyni i zawsze był moim najwierniejszym kibicem oraz „pierwszym” krytykiem, dzięki czemu stawałem się lepszym piłkarzem. Wierzę, że przebywa teraz w innym, piękniejszym świecie – mówi. – Tak jak on zaraził mnie sportem, tak ja przekonałem do niego moje córki. Jedna tańczy, druga pływa, jednak piłki nożnej im nie polecam. Są lepsze dyscypliny dla dziewczyn – kończy zaskakującym wyznaniem jedna z ikon raciborskiego sportu.
Wojciech Kowalczyk
Najnowsze komentarze