Kobieta, przed którą świat stoi otworem
Czy można zobaczyć świat nie mając grosza przy duszy? Tak. Przykładem tego i to dużym jest, jak twierdzi z uśmiechem, raciborzanka Anja Bakowska-King. – Nigdy nie kierowała mną chęć wyjazdu z Polski, po prostu chciałam podróżować, zobaczyć świat. Ciągle powtarzałam sobie, że jak bardzo czegoś się chce, to świat jakoś pomoże – wyznaje.
Wszystko zaczęło się od książek podróżniczych, najpierw dla młodzieży np. „Przygód Tomka” Szklarskiego, a później wybieranych z bibliotecznych półek biografii i wspomnień różnych odkrywców i podróżników. A wśród nich oczywiście „Pieprz i Wanilia” Tony Halika. W owych latach niewiele było na temat podróżowania, nie istniało przecież Discovery.
Po obejrzeniu filmu „Waleczne serce” zafascynowana Szkocją, postanowiła tam pojechać.
– Szkocja była pierwszą moją wielką miłością. Miałam wtedy 19 lat i rozpoczęty college fotograficzny w Opolu. Ponieważ wcześniej pojechał tam mój brat, dojechałam do niego na wakacje. W Edynburgu właśnie trwał festiwal teatru ulicznego. Pogoda była piękna. Mieszkaliśmy w domu, w którym przebywali obywatele świata, m.in.: Włosi, Hiszpanie, Australijczycy. Jak przystało na nastolatkę oczywiście zakochałam się, a to nie pomaga w powrotach – dziś żartuje.
Po przyjeździe do domu powróciły marzenia dwunastolatki, by zamieszkać na łodzi. Chęć ich urzeczywistnienia stała się jeszcze silniejsza po obejrzeniu „Wielkiego błękitu”, filmu o swobodnym nurkowaniu wśród delfinów. – Postanowiłam, że muszę być bliżej tych zwierząt. Imponowała mi wolność, jaką daje podróżowanie łodzią, możliwość wypłynięcia w dowolnym momencie i gdzie tylko się chce. Był jeden wielki problem, panicznie bałam się wody – wyznaje pani Anja.
Zanim zdecydowała się spełnić swe marzenia i zamieszkać na łodzi, powoli przełamując swój lęk, zaczęła nurkować w kilku miejscach w Europie.
– Przy pierwszej nadarzającej się okazji, jako niania do dziecka pojechałam do Irlandii. Nie było łatwo, nie miałam doświadczenia jak zajmować się jednorocznym maluchem. Pozostałam tam jednak pięć miesięcy, bo nie chciałam wracać „na tarczy”. Oprócz koszmarnej, bo trwającej 50 godzin podróży, dodatkowo przed powrotem powstrzymywał mnie żal rozstania z przyjaciółmi. Ostatecznie zdecydowałam: jadę do Włoch. Musiała również tam wystarczyć dorywcza praca, która pozwalała bardziej przetrwać niż zarobić. W nagrodę poznałam kolejnych ciekawych ludzi i przydatny w kontaktach język – wspomina.
Marzenia się spełniają
Pani Anji nie opuszczało pragnienie żeglowania. Najlepszym miejscem do zdobycia patentu wydawały się Mazury. Egzamin ustny zdała bez problemu, jednak praktyczny okazał się wielką klęską. Brak doświadczenia i silny wiatr sprawiły, że wraz z żaglówką „zakotwiczyła” na plaży.
– To był prawdziwy obciach, nie tylko nie zdałam, ale zdarłam na łódce farbę i musiałam ją reperować – opowiada o swej przygodzie.
Porażka nie zraziła jej zupełnie. Bardzo chciała zobaczyć Amerykę Południową. Ponieważ jednak brat wyjechał do Australii, postanowiła, że go odwiedzi i tam nauczy się żeglować. – Z Irlandii i Włoch wróciłam zupełnie „spłukana”, a jeszcze musiałam skończyć college. Miałam tylko dwa złote, za które kupiłam kupon Lotto. Trafiłam piątkę. Wygrana wystarczyła na pokrycie kosztów przelotu do Australii – wspomina szczęśliwe zrządzenie losu.
W Australii odbywały się igrzyska olimpijskie. Pomyślała, że fajnie byłoby zaistnieć ze swoimi zdjęciami w czasopiśmie „Morze”, do którego chętnie zaglądała w księgarni. – Pomimo, że nie miałam żadnej akredytacji na igrzyska olimpijskie, a przy sobie małą Yashicę, nieustannie pytałam żeglujących, czy mogę z nimi popłynąć. Zabrali mnie zawodnicy polskiej ekipy olimpijskiej. Zaczęłam z nimi pływać i fotografować. Tak się starałam, że przemokłam do suchej nitki łącznie z aparatem. Potem wysłałam slajdy do czasopisma. Jakie było moje zdziwienie, gdy na okładce magazynu przesłanym mi przez redakcję do Australii zobaczyłam zrobione przeze mnie zdjęcie – cieszy się.
Australia zmienia jej życie
Pani Anja nie ustawała w poszukiwaniach zatrudnienia się na łodzi. Rozważała różne możliwości, brakowało jej jednak doświadczenia, nie posiadała też patentu żeglarza. Ponieważ trwała w swej chęci wyjazdu do Ameryki Południowej, planowała nawet zaciągnąć się do pracy na statku wycieczkowym. W Sydney, gdzie ciągle odbywają się jakieś regaty, niestrudzona przemierzała plaże. W końcu trafiała na mężczyznę, który wypożyczał katamarany, kajaki i łodzie motorowe. Ten zgodził się udzielić jej lekcji żeglowania. Ona w zamian pomagała mu w pracy na przystani, reperowaniu żagli. Przyjaźń zakończyła się po trzech miesiącach oświadczynami, które zakochana pani Anja przyjęła.
– Mąż, jako kapitan otrzymał propozycję turystycznego rejsu jachtem na archipelag Tonga na Pacyfiku. Właściciel łodzi, pomimo mojego małego doświadczenia zgodził się mnie zabrać. Wydawało mi się, że skoro przeczytałam dwie książki, wszystko wiem o żeglowaniu. Tymczasem pierwsze wrażenia były przerażające, nie mówiąc o dręczącej mnie chorobie morskiej. Gdy jednak wypłynęliśmy na pełny ocean, podróż była niewyobrażalna, a w szczególności kolor, zapach i smak Pacyfiku – wspomina.
Zatrzymywali się na wielu wyspach Polinezji, m.in: Niue, Fidżi, Vanuatu. Dopływając tam w okresie letnim, przez sześć miesięcy wozili gości, a na zimę, gdy szalały cyklony wracali do Nowej Zelandii. Przygoda ta trwała cztery lata. Praca na jachcie nie była łatwa. – Wspólnie z mężem odpowiadaliśmy za łódź, którą trzeba było przygotować do rejsu, porządkować i pilnować, a także zadbać o gości. Po ich wyjeździe był jednak czas na pływanie, nurkowanie i zwiedzanie – opowiada pani Anja.
Birmańska przygoda
Pomysł wyprawy na Alaskę pojawił się niespodziewanie. Wypłyniecie na zimne i srogie Morze Beringa wymagało uszczelnienia lodzi. Remont odbywał się w Birmie, gdzie państwo King zatrzymali się na dwa lata. – Był to niesamowity rozdział w moich podróżach. Zachwycili mnie wspaniali, żyjący bardzo skromnie ludzie, niezwykle serdeczni i pogodni. Tam przeżyłam też niezapomnianą wyprawę w Himalaje Birmańskie – wspomina Pani Anja.
W ekspedycję, podczas której zaplanowano zdobyć himalajski pięciotysięcznik Mt. Madwe, przez nikogo wówczas nieodkryty, wyruszyło ok. 40 osób wraz tragarzami niosącymi niewielki ekwipunek.
– Moją rolą było fotografowanie wspinaczki, do której jej uczestnicy przygotowywali się zaledwie rok. Ich bagaż to m.in. płachty zamiast namiotów i małe racje żywności. Na nogach mieli tenisówki, a na rękach gumowe rękawiczki. Podobnie jak i oni nie byłam na tę wyprawę tak całkiem gotowa. Ponieważ zeszłam z jachtu, miałam tylko prosty sprzęt górski, a na domiar zapomniałam menażki na wodę. Z takim wyposażeniem planowaliśmy przez trzy tygodnie wędrować po Himalajach – wspomina sama tym zdziwiona.
Wspinali się dwa tygodnie, skacząc z kamienia na kamień, brodząc po pachy w rzece. Gdy dotarli do bazy na granicy śniegu, zabrakło wody do picia. Poza tym nad Filipinami rozpętał się cyklon, który dotarł do Birmy.
– W dniu kiedy mieliśmy zdobywać szczyt, zrobiła się gęsta mgła. Dumni Azjaci zdecydowali zdobyć górę za wszelką cenę. Minusowa temperatura, brak lin i przeszywające zimno sprawiły, że postanowiłam, bez względu na decyzję reszty grupy wrócić do bazy na dole. Był to dla nich straszny policzek, ale byłam nieugięta. Ponieważ nie chcieli zostawić „białej” turystki samej, wróciliśmy wszyscy. Na szczęście nie rozumiałam co mówili między sobą na mój temat, ale czasem zastanawiam się, czy nie uratowałam członkom naszej wyprawy życia – opowiada.
W Birmie miała też okazję współpracować z Lekarzami bez Granic, a wykonane przez nią zdjęcia wykorzystywano do broszurek, służących do pozyskiwania pomocy charytatywnej. To jedno z jej największych wyzwań, szczególnie gdy musiała robić zdjęcie umierającym ludziom.
Wystarczają wspomnienia
W Birmie przeżyła tsunami, które tak tragicznie dotknęło Tajlandię, a rewolucję w Tunezji, gdzie kotwiczyli przez pół roku. – Mieszkaliśmy już z dwójką naszych dzieci, Mają i Maksymilianem w Hammamecie nieopodal prezydenckiej rezydencji. Narażeni na nagonki i próby niszczenia, spaliśmy w butach, przygotowani na to, by w każdej chwili wypłynąć. Pod oknami stały samochody wyładowane bronią. Dodatkowo dręczyła nas obawa, że może dojść do podpalenia portu. Dziś nie wróciłabym tam za żadne pieniądze – opowiada o chwilach grozy. Los żeglarza rzucił ją na Sycylię, gdzie na razie próbuje stworzyć stabilizację swej rodzinie. Nie wie jednak czy pozostanie tam na dłużej. Mąż przecież ciągle pływa, a marzenia o Ameryce Południowej gdzieś w w niej jeszcze drzemią.
Nie przywozi pamiątek z wakacji, zdjęcia i wspomnienia muszą wystarczyć. – Pływałam z wielorybami i delfinami. Przetrwaliśmy na jachcie załamania pogody na oceanie, dryfowania, a nawet uderzenie pioruna. Miałam okazję tak wiele przeżyć i tak dużo widziałam. Dziś powtarzam mamie, że jeśli coś ze mną by się stało, to nie może rozpaczać, bo miałam wielkie szczęście w życiu spełniać swoje marzenia – mówi Anja King.
Ewa Osiecka
Najnowsze komentarze