Jak Holandia odkrywa Śląsk i ziemię raciborską
Łukasz Koterba pochodzący z Owsiszcz dziennikarz i tłumacz,obecnie mieszkający i pracujący w Amsterdamie, lkoterba@gmail.com
Jej dziadek był niemieckim nauczycielem na Śląsku, jej matka na łożu śmierci powtarzała morawską rymowankę, a jej pradziadkowie pochodzili z Hluczyna leżącego niedaleko Raciborza.
Laura Starink, znana niderlandzka dziennikarka, napisała mądrą książkę o Śląsku, przenikaniu się niemieckiej, polskiej i morawskiej kultury oraz o (po)wojennym dramacie jej przodków. Recenzje są entuzjastyczne, Holandia odkrywa historię Śląska. I ziemi raciborskiej.
Koniec II wojny światowej, na niemiecki Śląsk wkracza Armia Czerwona. Najpierw umiera matka, wycieńczona tułaczką w ucieczce przed Sowietami. W 1947 r. umiera ojciec, od lat walczący z gruźlicą. W domu w Klausberg (dziś Mikulczyce, dzielnica Zabrza) piątka dzieci zostaje sama. Najstarsze ma 21 lat, najmłodsze – 3. Na ulicach grasują radzieccy żołnierze. Ze Śląska na zachód wyjeżdżają setki pociągów. Towarowe wagony pełne są śląskich Niemców.
Śląsk, Niemcy, Polska, RFN… Holandia
Komunistyczne władze są bezlitosne. Niemcy muszą się wynieść. Po miesiącach walki o prawo do pozostania, ubóstwo i upokorzenie stają się dla piątki dzieci zbyt wielkie. W 1950 r. sieroty Cibis opuszczają Śląsk. Większość wróci tu dopiero za cztery dekady. Na kilka dni, jako turyści.
Laura Starink, pracująca przez 30 lat dla holenderskiego dziennika NRC, napisała coś więcej niż rodzinną kronikę. Niemieckie korzenie. Moja rodzina, wojna i Śląsk to książka o wielokulturowym społeczeństwie pogranicza, o Niemcach z domieszką morawskiej krwi i polskobrzmiących nazwiskach, o niemieckiej winie, o radzieckim wyzwoleniu, o polskich ziemiach odzyskanych i o ryzyku upraszczania historii, wbudowanym w każde z tych pojęć.
Krótko mówiąc: to książka o Śląsku dwudziestego wieku. Napisana po niderlandzku i adresowana do zachodniego czytelnika. Zobacz mieszkańcu Amsterdamu i zrozum: historia bywa przewrotna i wciąż o niej niewiele wiesz. Ilu mieszkańców Zachodu wie, co to jest Śląsk, gdzie jest Racibórz, w jakim kraju leży Hluczyn? Niewielu. Książka Starink wypełnia tę lukę, przynajmniej w Holandii.
W poszukiwaniu utraconego Śląska
Autorka dzieje swej rodziny i regionu zrekonstruowała kilka wieków wstecz. Wszystko po to, by zrozumieć. Przez lata Starink nie wiedziała wiele o przeszłości swej rodziny. Ok, wiedziała, że jej matka Elinor urodziła się na wschodnich obrzeżach Niemiec, które po wojnie stały się częścią Polski. Wiedziała, że w 1945 r. na Śląsk wkroczyła Armia Czerwona, rodzice jej matki zmarli, a reszta rodzeństwa w 1950 r. wyjechała do Niemiec.
„Kiedy chodziłam do szkoły średniej, zaczęło mnie to intrygować. Co moja rodzina właściwie robiła w trakcie drugiej wojny światowej?”, zastanawiała się Starink. Przez wiele lat żyła w niewiedzy, a propozycje udania się na Śląsk jej matka zbywała wymówką, że Polska jest komunistyczna.
Po 1989 r. sytuacja się zmieniła. „To była moja szansa, by wypełnić luki w opowieściach mej rodziny. W 1994 r. kupiłyśmy bilet lotniczy do Krakowa, a stamtąd pojechałyśmy na tereny górnicze w okolicach Katowic”. Starink zaczęła pasjonować się przeszłością swej śląskiej rodziny. „Im bardziej wgłębiałam się w tę tematykę, tym wyraźniejsze stawało się dla mnie, że dla mojej rodziny, mieszkającej w tym spokojnym zakątku Rzeszy, wojna rozpoczęła się faktycznie wtedy, gdy do nas [w Holandii – Ł. K.] nadchodził pokój” – pisze autorka.
Europa w pigułce
Starink odmalowuje barwny obraz przedwojennego Śląska. Dziadek autorki Georg urodził się pod koniec XIX wieku w Klebschu, wiosce w zapomnianym dziś Kraiku Hulczyńskim (Hultschiner Ländchen). Wówczas była to południowa część Niemiec (Prus) otoczona austriackimi Morawami, dziś jest to wioska Chlebičov w Czechach, niedaleko granicy z Polską. Mieszkańcy tej krainy mówili po niemiecku z morawskim akcentem, pracowali dla zaprzyjaźnionego z Beethovenem rodu Lichnowskich i recytowali wiersze urodzonego w pobliskich Łubowicach (Lubowitz) Josepha von Eichendorffa, jednego z największych poetów niemieckiego romantyzmu.
Hluczyn, Łubowice, Lichnowscy i Van Eichendorff – dla wielu mieszkańców ziemi raciborskiej to znane miejsca i nazwiska. Dzięki Starink słyszą o nich również Holendrzy. I dowiadują się o naszej skomplikowanej historii.
„Na tych niespokojnych terenach granicznych mieszkali obok siebie Polacy, Niemcy, Żydzi, Czesi i Morawianie. Wychodzili za siebie za mąż, posługiwali się mieszanką języków. A w domu każdy miał swój własny dialekt: Wasserpolnisch, morawski, czeski, jidysz czy niemiecki. Niemcy nazywali siebie Schlesier, Czesi mówili o sobie Ślezacy, a Polacy zrobili z tego Ślązaków”, pisze Starink.
Kiedy w 1920 r. Kraik Hulczyński stał się częścią Czechosłowacji, niemieckojęzyczni przodkowie Starink przenieśli się na północ Śląska, do Zobten am Berge (dziś Sobótka na Dolnym Śląsku). Następnie wylądowali w Mikultschütz, za Hitlera przemianowanym na Klausberg. Dziś to Mikulczyce, dzielnica Zabrza.
Starink udało się oddać ducha Śląska tamtej epoki. Dziś myślimy w kategoriach narodowych – Polacy, Niemcy, Czesi – ale wówczas nie było to takie proste. Szczególnie na terenach przygranicznych, które często zmieniały właścicieli. Tożsamość mieszkańców Śląska kształtowała się w dużym stopniu w oparciu o lokalne tradycje, katolicyzm, przywiązanie do małej ojczyzny i gwary.
Ślązacy, nie tylko ci niemieccy jak Cibisowie, w oczach wielu uchodzili za obywateli drugiej kategorii. Dla Niemców byli za mało niemieccy, dla Polaków za mało polscy, a dla Czechów za mało czescy. Nie dziwi, że niechętnie opuszczali te tereny. Tutaj byli u siebie, tutaj mieszanina narodowości, języków i kultur była czymś normalnym. Druga wojna światowa to skomplikowała.
Wina, kara i poczucie krzywdy
Starink dręczą kwestie związane z niemiecką winą za wojenne zbrodnie, ale dzięki zgłębieniu losów śląskiej rodziny, widzi, że z wydawaniem wyroków trzeba być ostrożnym. W jakim stopniu jej matka, która w chwili wybuchu wojny miała 15 lat, odpowiada za hitlerowskie zbrodnie? Była w żeńskim Hitlerjugend, ale czy miała inne wyjście? Czy śpiewając niemiecki pieśni ludowe w mundurze Bund Deutscher Mädel przyczyniła się do nazistowskich zbrodni? Czy jej dziadkowi można coś zarzucić, skoro NSDAP nie chciała go w swych szeregach? A co z siostrą jej matki, która w chwili wybuchu wojny miała rok? Albo najmłodszą z rodzeństwa, urodzoną dopiero w 1944 r. Hanne?
One nie zawiniły, a spotkała je kara: wygnano je z rodzinnych stron, utraciły dom, ich rodzice zmarli po wejściu Armii Czerwonej. Jeśli można mówić o niemieckiej odpowiedzialności Cibisów, to jedynie o pośredniej winie. Ale cierpienie rodziny było już namacalne: babcia autorki zmarła uciekając przed Rosjanami, ojca wykończono psychicznie poleceniami opuszczenia domu, ciocię Lotte Rosjanie skazali na miesiące pracy w Auschwitz, jej brat i siostry musieli opuścić Śląsk. Starink opisuje dramat powojennych wypędzeń Niemców: kilkanaście milionów starców, kobiet i dzieci stłoczonych w bydlęcych wagonach, setki tysięcy, jeśli nie nawet dwa miliony, ofiar śmiertelnych.
Autorka co prawda podkreśla: to Niemcy rozpoczęli wojnę, a okropieństw Auschwitz nie można zestawiać z dramatem przesiedlonych niemców. Ponieważ jednak Niemieckie korzenie opowiadają o konkretnej rodzinie i grupce nastoletnich sierot, trudno ich losy zbyć wzruszeniem ramion i powiedzieć: byliście Niemcami, to wy zaczęliście.
Holendrzy nie mają pojęcia o historii Śląska
W rozmowie z Laurą Starink w jej mieszkaniu w Amsterdamie pytam, jak tłumaczy sukces swej książki. Niemieckie korzenie zebrały w holenderskiej prasie świetne recenzje, autorka udzieliła wielu wywiadów, książka znalazła się na liście bestsellerów.
– Ta książka pokazuje, że zwyczajni ludzie, którzy narodowości sobie nie wybrali, ale została im tak jak wszystkim narzucona, też zostają uwikłani w historię. Być może jest to dla ludzi odkrycie: fakt, że ci Niemcy też byli ludźmi – mówi Starink.
Kiedy zaś pytam, ile Holendrzy wiedzą o Śląsku, autorka jest szczera: niewiele.
– Holendrzy nie mają pojęcia o historii Śląska. Nie da się uniknąć wyjaśnienia tego, jak bardzo skomplikowana była historia tego regionu. To oczywiście trudne, bo trzeba to zrobić tak, by nie zrobiła się z tego książka historyczna – mówi – To opowieść o mojej rodzinie, ale to, czego doświadczyła moja rodzina nie było niczym nadzwyczajnym, doświadczyły tego miliony Niemców. W Holandii ludzie o tym nie wiedzą, o deportacjach Niemców, itp. Wiedziałam, że książka będzie miała sens jedynie wtedy, jeśli będzie czymś więcej niż opowieścią rodzinną. Chciałam pokazać szerszy kontekst.
I to się jej udało. Dzięki niej tysiące Holendrów dowiedziały się nie tylko o dramatycznej historii Śląska, ale i o bogactwie kulturowym tego skrawka ziemi na pograniczu niemiecko-polsko-czeskim, gdzie zawsze mówiło się wieloma językami i gwarami i gdziezawsze przenikały się różne tradycje i kultury.
Najnowsze komentarze