środa, 20 listopada 2024

imieniny: Anatola, Rafała, Edmunda

RSS

Wstań! – zacznij do nowa

02.04.2013 00:00 red

Ks. Jan Szywalski przedstawia.

Właściwie miał na nazwisko Jaśmin, Paweł Jaśmin, ale powszechnie zwano go „Jaśnie Pan”. Zawsze elegancko ubrany, z zawadiacko  nałożoną czapką, z wąsikiem pod nosem, krzycząco kolorowym krawatem, z wygładzonymi i błyszczącymi od brylantyny włosami był stałym bywalcem dyskotek, przyjęć i spotkań. Tańczył junacko i z fantazją. Pieniądze wydawał lekko, a zdobywał rzadko i mało. Zachowanie elegancika z takim wigorem przyciągało ku niemu dziewczyny. Na ogół nie brały go poważnie – ot, chłopak na jeden wieczór, partner do jednego czy drugiego kawałka tańca.

Aż zakochał się w Urszuli. Gdy mu powiedziała, że oczekuje dziecka, wpadł w panikę. Nagle opuściła go pewność siebie. Wskrzesił w sobie jednak pewną rycerskość, zdobył się na odwagę i poszedł przedstawić się rodzicom Urszuli. Miał zamiar poprosić o jej rękę. Ubrał się w to co miał najlepszego, kupił kwiaty i z bijącym sercem zadzwonił do jej domu.

Otworzył ojciec. Rozmowa odbyła się w drzwiach i była krótka.

„Ma pan stałą pracę?” Nie miał.

„A jakieś oszczędności, majątek po rodzicach, może dom, posiadłość?” Nie miał.

Stał żałośnie upokorzony przed surowym „teściem”. Spuścił głowę, a z  kwiatami w ręku nie wiedział co począć.

Tamten pokazał mu drzwi i zamknął za nim. Urszulę nawet nie zawołano do rozmowy.

Odtąd Jaśnie Pan podupadł. Złość i poczucie klęski topił w alkoholu. Chwytał się różnej pracy, ale żadnej stałej. Co zarabiał –  przepijał. Dołączył do włóczących się po barach i ulicach. Opuściła go resztka ambicji i honoru, nie wstydził się ani kraść ani żebrać. Z dawnej fantazji pozostała mu umiejętność wymyślania różnych rzewnych historii, którymi próbował zmiękczyć serca starszych kobiet, by raczyły go wspomóc gdyż „okradli go złodzieje”, „stracił portfel”, „wyszedł prawie z więzienia”, „brakuje mu kilka złotych na lekarstwo”. Koledzy namówili go na pracę za granicą. El dorado! Nie nadawał się jednak do solidnej pracy, fachu nie miał, a poza tym był zbyt lekkomyślny w wydawaniu pieniędzy oraz zbyt naiwny, by się nie dać wykorzystywać. Utracił jedną i drugą pracę i znowu szlifował bruki, tym razem obcego kraju, żebrząc i kradną, aż go przyłapano i odesłano do Polski.

Coś się jednak w jego duszy poczęło odmieniać. Ze wspomnień, że był kiedyś „Jaśniem Panem” kiełkowała resztka ambicji. Przecież był kiedyś kimś!

Doświadczył jednak, jak ciężko wydobyć się z głębi upadłości: nikt go nie potrzebował, nikt go nie chciał. Sam wygląd jego odstraszał. Był rozgoryczony i zły, ale już nie tylko na innych, ale i na samego siebie. Zawiódł. „Inni potrafią, ja nie! Ja nie?” Postanowienie odbicia od dna było coraz silniejsze.

Na kolejną zimę wylądował w noclegowni przy domu dla bezdomnych. Twardy los. Był jednak dach nad głową. Ciepła herbat z rana, a potem „won” na cały dzień, na zimno, śnieg czy  deszcz.  Czasami komuś śnieg odgarnął, węgiel wrzucał,  wysługiwał bogackim, za kilka złotówek. Już jednak teraz przechodziło mu przez gardło pokorne „dziękuję” za otrzymany datek. Miał na bułkę, kawkę –  piwa począł się strzec.

Kiedyś w bezsenną noc z dna duszy wychodziły słowa dawno zasłyszanej opowieści o kimś, kto pasł świnie i chętnie by nasycił się strąkami, które świnie zjadały, ale nikt mu ich nie dawał. Skąd znał to opowiadanie, które kojarzyło mu się ze swoim położeniem? W wyobraźni zobaczył siebie jako chłopca przy ołtarzu. „Racja, byłem przecież ministrantem; krótko, ale byłem”. Jak to było dalej z tym w łachmanach między świniami? „Wszedł w siebie i pomyślał: ja tu głodem przymieram a w domu ojca najemnicy mają pod dostatkiem chleba. Pójdę do ojca...” Tak, tak –  przypominał sobie – tamta historia skończyła się happy endem: ojciec czekał na niego, objął otwartymi ramionami, ucałował i przygotował fajer. Tylko ja ojca nie mam, ani matki, na mnie nikt nie czeka. „A Urszula?”– obrócił się  energicznie na legowisku. „Właśnie, co robi teraz Urszula? Gdyby tak...”

Gdy  minęła zima zamknięto noclegownię. Prosił o przyjęcie do domu bezdomnych; nie chciał się już włóczyć po ruinach i dworcach, ani dołączyć do alkoholików. „Obowiązuje pana regulamin, zero pijaństwa!” – przestrzegał kierownik domu bezdomnych. Przytaknął; to już miał za sobą, nie wróci do tego. „Byle odbić od dna” – przypomniał sobie dobrą radę innego bankruta życiowego.

W Wielką Sobotę  przyszedł do ich domu ksiądz na święcone. Stoły były pełne jadła przygotowanego na wielkanocne dni. Po modlitwach mówił ksiądz o nowym życiu Chrystusa i ich zachęcił do spowiedzi, zaprosił do kościoła na rezurekcję, pokropił wodą święconą i na końcu życzył radosnych, błogosławionych  świąt.

Zbudziły go nazajutrz wielkanocne dzwony. Było jeszcze ciemno, ledwie dniało. Kompan koło niego spał mocno, ale on wstał, ubrał się cicho i wymknął z domu. Na placu kościelnym kroczyła procesja rezurekcyjna. Biły dzwony, grały trąby, powiewały chorągwie. I jemu udzielił się radosny nastrój wielkanocnego święta. Dołączył do procesji, a potem stanął z tyłu kościoła. Chętnie by dołączył do długiego szeregu  komunikujących, ale wiedział: jeszcze nie dziś, jeszcze nie może. „Pójdę kiedyś do spowiedzi” – postanowił. Teraz jednak inna myśl domagała się natychmiastowej realizacji...

Przed końcem mszy wyszedł z kościoła, wrócił do bezdomnych, ogolił się, pożyczył białą koszulę, wygładził spodnie.

„Dokąd się wybierasz? Zaraz będzie śniadanie” – przypomniał mu kompan.

Wyszedł prosto w wiosenne słońce, niosło go, prawie biegł.

„Powinienem mieć kwiaty” – pomyślał – „ale to może innym razem”.

Wiedział gdzie mieszka Urszula, już nie u rodziców, obecnie na osiedlu. Stanął przed drzwiami, przygładził włosy i z bijącym sercem zadzwonił.

Otworzył mały, blady chłopiec, domyślił się, że to jego syn.

„Jest mama w domu?” – zapytał możliwie spokojnie. Chłopiec odwrócił się: „Mamo, tu jakiś pan”.

Stanęła w drzwiach – chuda i spracowana, ale ciągle ładna. Jego Urszulka!

„Urszulo, to ja Paweł... twój Jaśnie Pan...” – niepotrzebnie się przedstawiał, bo widać było, że go poznała.

Przez chwilę walczyły w niej nieufność i nadzieja.

Prawie szeptem powiedziała: „Wejdź, Pawle, właśnie jemy śniadanie”.

Och, jak chciał ją przytulić i uścisnąć, ale bał się, że wszystko zepsuje co się właśnie zaczęło.

  • Numer: 14 (1090)
  • Data wydania: 02.04.13