Wspominajcie mnie tylko przy radosnych okazjach
Zapewne każdy, kto zetknął się z „Zośką” – nieistotne czy był jej uczniem, przyjacielem, znajomym, sąsiadem – wie, że była wyjątkową, barwną, pełną optymizmu osobą o specyficznym (trochę gombrowiczowskim) poczuciu humoru.
Najważniejszy jest człowiek
Zofia Patuła urodziła się 8 czerwca 1930 roku w Radłowie w tradycyjnej, wiejskiej rodzinie Franciszka i Zofii Patułów. Otoczona wielką miłością, wychowywana była w kulcie wartości chrześcijańskich i patriotycznych i do końca życia pozostała im wierna. Jako córka przedwojennego sołtysa Radłowa, wyczulona była na dobro całej społeczności wiejskiej, rozumiejąc, że poczucie wspólnoty zobowiązuje. Okres wojny i okupacji pamiętała doskonale wspominając obronę radłowskiej szkoły i bitwę o Radłów. Kiedy w tym czasie spłonął jej rodzinny dom – jak wiele innych domostw – usłyszała od powracającego ojca: „choć straciliśmy wszystko, mamy siebie i to jest najważniejsze”. W pewnym sensie te słowa stały się jej życiowym mottem, nigdy nie przywiązywała wagi do dóbr materialnych, najważniejsi byli dla niej ludzie, rodzina, przyjaciele i ci, z którymi związała swe zawodowe życie – uczniowie. Obdarowana wieloma talentami, nieprzeciętną odwagą bronienia własnych poglądów, w każdym środowisku zaznaczała swą indywidualność i umiejętność bycia sobą.
Należała do pierwszych powojennych roczników radłowskiego liceum, którze zdały maturę w 1949 roku. Mimo, iż były to czasy stalinowskie, w radłowskiej szkole nie odczuła indoktrynacji komunistycznej, podobnie jak na Uniwersytecie Jagiellońskim, trafiając na wybitnych nauczycieli akademickich.
Wierność sobie bez względu na cenę
Po ukończeniu pierwszego stopnia studiów otrzymała nakaz pracy na Ziemiach Zachodnich, w dalekim od Radłowa Raciborzu (tytuł magisterski obroniła już jako czynna zawodowo nauczycielka). Pojechała tam w 1952 roku, mając zaledwie 22 lata. Przywitało ją zrujnowane miasto, obce środowisko, narodowościowo zróżnicowane, wynagrodzenie, które bez pomocy rodziców nie pozwoliłoby na godne życie. Nie zniechęciły jej te przeszkody.
Pierwsza praca w Technikum Chemicznym to spotkanie z uczniami, z których wielu było starszych od ich polonistki. Liczni utrzymywali z podziwianą i kochaną nauczycielką kontakty aż do jej śmierci. Przyjaźń, która połączyła uczniów z początkującą, młodą wychowawczynią była konsekwencją jej ogromnego zaangażowania, patrzenia na każdego z dorosłych przecież uczniów jak na kogoś wyjątkowego. Ta umiejętność cechowała ją zawsze – dawała innym poczucie, że są kimś niepowtarzalnym, że powinni dać z siebie znacznie więcej niż sądzą, że potrafią. Dla każdego ucznia spotkanie takiej miary nauczyciela było wydarzeniem, które zmuszało do stawiania sobie większych wymagań, podejmowania odważnych decyzji, opowiadania się po stronie prawdy.
Największa jednak część zawodowego życia profesor Zofii Patuły, to praca w Technikum Mechanicznym (od 1958 roku do zawieszenia jej w stanie wojennym w 1982 roku), w szkole zdominowanej przez chłopców rzadko interesujących się literaturą. Tym trudniejsze podjęła wyzwanie, pragnęła mimo wszystko urzec tych młodych ludzi pięknem słowa pisanego, nauczyć ich umiłowania wolności, niezależności, umiejętności cieszenia się z rzeczy prostych, wierności sobie – bez względu na cenę, jaką trzeba za to zapłacić. Wystarczy przytoczyć słowa, pod którymi bez wątpienia mogłoby się podpisać wielu uczniów, zamieszczone na raciborskim forum w ostatnich dniach: „Polonistka, która młodemu mężczyźnie, w szkole technicznej dała wszystko co najlepsze z literatury, zarówno polskiej, jak i światowej. Dyskusje nt. książek (czasami przedstawień teatralnych – tak, tak...) ...Minęło już kilkadziesiąt lat... Pamiętam do dziś...Ktoś, kiedyś powiedział: nie umarłaś... i to prawda!”
Pani Profesor Zofia Patuła jeszcze w latach sześćdziesiątych w trakcie lekcji języka polskiego mówiła o Miłoszu, Sołżenicynie i wielu innych twórcach skazanych na niebyt w oficjalnym, szkolnym programie, jak również w ówczesnej kulturze. Niewielu miało świadomość jakiej odwagi wymagały te lekcje. Zapłaciła za to zresztą wysoką cenę w latach osiemdziesiątych, gdy odsunięto ją od zawodu w obawie, że nie podda się nakazom sprzecznym z jej wewnętrznym przekonaniem. Została „zawieszona w czynnościach nauczycielskich jako osoba niebezpieczna dla ustroju”. Wcześniej współtworzyła „Solidarność” raciborskich nauczycieli.
Odeszła po to by żyć wiecznie
To, że za swoją pracę była wielokrotnie nagradzana – Nagrodą Ministra Oświaty i Wychowania (1975), Złotym Krzyżem Zasługi (1978), czy Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (1991) nie było dla niej najważniejsze. Ceniła wyżej to, że wielu uczniów czuło się jej duchowymi dziećmi, którym zaszczepiła te wartości, które sama ceniła i wyznawała.
W jubileuszowym wydaniu „Mechanika” z 2012 roku tak mówiła o swoim powołaniu: Przepracowałam 36 lat w różnych szkołach Raciborza, najdłużej w naszym „Mechaniku”. I to wystarczy. Kochałam swoją pracę, kochałam młodzież, ale kocham i życie wolnego człowieka, jakim się jest na emeryturze (...). Pogoda ducha jest ze mną i we mnie, zawsze bywała również w chwilach trudnych i oby pozostała już do końca”.
Zapewne każdy, kto zetknął się z „Zośką” – nieistotne czy był jej uczniem, przyjacielem, znajomym, sąsiadem – wie, że była wyjątkową, barwną, pełną optymizmu osobą o specyficznym (trochę gombrowiczowskim) poczuciu humoru. Obca jej była nieszczera grzeczność czy układność. W swych opiniach zawsze kierowała się uczciwością, dlatego nawet jeśli te sądy bywały bolesne, były sprawiedliwe.
Jeśli dziś my wszyscy – rodzina, przyjaciele, uczniowie – czujemy wielki żal, smutek, ból, to jedynym pocieszeniem może być dla nas to, że bez niej nasz świat byłby inny, uboższy... Nie przeżylibyśmy tego, co stało się naszym udziałem dzięki niej. Nie bylibyśmy tymi, którymi jesteśmy... Czy więc cena bólu, jaką teraz płacimy, nie jest warta spotkania z człowiekiem takiego formatu? Z pewnością „Zośka” powiedziałaby do nas wszystkich: „Wspominajcie mnie tylko przy radosnych okazjach...”
Kornelia Wyszyńska
Najnowsze komentarze