Jechałem stopem z psychopatą
Ze słynnym raciborskim podróżnikiem Leszkiem Szczasnym rozmawia Ewa Osiecka.
– Co sprawiło, że zdecydował pan poznawać świat?
– Zamiłowanie do podróżowania rodziło się powoli i naturalnie. Zaczęło się od pierwszych wycieczek po Polsce w czasach licealnych. Zwykle jednodniowych, na które wyjeżdżało się pierwszym pociągiem, a wracało ostatnim. Zwiedzałem miejsca oddalone od Raciborza zaledwie o 100 – 200 km, ale to właśnie one powoli rozbudzały moją ciekawość, pobudzały duszę. Na pierwszą większą wyprawę do Czech, Austrii i Niemiec, oczywiście już autostopem, wybrałem się po maturze. Potem z każdą kolejną podróżą coraz bardziej otwierała się głowa, coraz bardziej miałem ochotę jechać dalej. Zwiedzałem więc Europę Zachodnią, później Wschodnią m.in. Ukrainę, Bałkany, a następnie zawędrowałem na Bliski Wschód, do Turcji, potem do Syrii. W 2010 r. rozpocząłem swą przygodę z Afryką – najpierw kilka tygodni podróżując po Mauretanii, a w 2011 r. po Ruandzie.
– Czy wyprawy te związane są z dużymi kosztami?
– Prawie 90% moich podróży odbywało się autostopem. Każda z wypraw, tych trwających nawet dwa miesiące kosztowała mnie 100 – 300 euro. Autostop często łączył się z sypianiem „pod chmurką” lub korzystaniem z klubów podróżnika typu Couchsurfing. Taki spartański tryb życia rekompensowała możliwość bycia blisko ludzi. Z biegiem czasu „zaliczanie” zabytków i innych atrakcji turystycznych ustąpiło miejsca chęci głębokiego poznawania kultury, mentalności, obyczajowości mieszkańców krajów, które odwiedzałem. Ponieważ jestem z wykształcenia filozofem, staram się dostrzegać odmienności, paradoksy, łamać stereotypy, pytać, drążyć. Szczególna była wyprawa do Ruandy, gdzie nastąpiło apogeum tego modelu mojego podróżowania.
– Ruanda wydaje się być państwem niebezpiecznym, nie pozbawionym konfliktów.
– Takie też było moje wyobrażenie o tym kraju. Rzeczywiście, w Ruandzie w 1994 r. miało miejsce ludobójstwo w wyniku konfliktu pomiędzy plemionami Tutsi i Hutu. Zginęło wówczas prawie milion osób. To jednak już historia. Kraj, który sięgnął dna, odbija się od niego dynamicznie i wygląda to bardzo obiecująco na przyszłość. Zresztą tytuł mojego slajdowiska z tej podróży jest dość znamienny: „Ruandka w Afryce, czyli z piekła do raju”. Dziś Ruanda jest jednym z bezpieczniejszych i na pewno najbardziej czystych państw w Afryce.
– A jednak nie bez powodu mówi się, że Afryka jest pełna kontrastów.
– To prawda. Kraje, które widziałem w ciągu tych dwóch lat, to dwa bieguny, a łączy je tylko to, że leżą na jednym kontynencie. Olbrzymia saharyjska Mauretania, trzy razy większa niż Polska, a licząca zaledwie 3 mln mieszkańców, jednostajna jeśli chodzi o krajobraz, jednocześnie bardzo zaniedbana i brudna. Ten w większości arabski, muzułmański kraj z niezbyt wielką radością wita przybyszów. Inaczej niż Ruanda – malutka, równikowa, chrześcijańska, zielona, kolorowa, górzysta, rozwijająca się, zamieszkiwana przez bardzo sympatycznych i otwartych ludzi.
– A były jakieś momenty w pana podróżach, budzące chwile grozy?
– Przeżyłem wiele przygód, zachęcam do lektury mojej książki. Jednak takiej chyba najbardziej niebezpiecznej paradoksalnie doświadczyłem w Polsce, a konkretnie w Raciborzu. Wyjeżdżałem parę kilometrów za miasto do rodziców. Ponieważ chciałem szybko dojechać, a zepsuł mi się rower wybrałem autostop. Zabrał mnie jakiś psychopata i nieźle nastraszył. Wszystko dobrze się skończyło, ale wtedy naprawdę poważnie najadłem się strachu. Niemniej to przeważają te miłe zdarzenia, jak np. z wyprawy do Mauretanii. Podczas wyrabiania wizy mauretańskiej, w marokańskim Rabacie spotkałem Hiszpana, którego poprosiłem, by zabrał mnie swym samochodem choć kawałek do głównej drogi. Ponieważ znam hiszpański, a on podróżując sam do Senegalu nudziłby się w drodze, zabrał mnie bezpośrednio do Mauretanii. Przejechaliśmy dwa tysiące kilometrów, pokonaliśmy Saharę Zachodnią, spędzając razem dwa i pół dnia. Do dzisiaj utrzymujemy kontakt.
– Przyznał Pan, że szczególnie interesują pana ludzie, jacy są np. Afrykanie?
– To zbyt ogólne pojęcie. Naturalne, że różnią się bardzo. W Mauretanii panował wśród mieszkańców dystans i chłód. Nie było wrogości, więc czułem się bezpiecznie, ale brakowało tej sympatii i szczerości, na jaką natrafiłem w Ruandzie. Choć moje najmilsze wspomnienie jeśli chodzi o kontakty z ludźmi wywiozłem z Turcji. Podróżowałem po tym kraju autostopem w 2007 r., a rok później spędziłem tam miesiąc w drodze do Syrii.
– Czy moglibyśmy korzystać z afrykańskich doświadczeń?
– Z pewnością można pewne drobiazgi przeszczepić na polski grunt. Długo by mówić. Ale dla przykładu w Ruandzie zabronione jest używanie reklamówek foliowych. Turystom, którzy lądem wjeżdżają do tego kraju, przeszukuje się skrupulatnie bagaż i zabiera te woreczki. Wszyscy mieszkańcy swoje zakupy noszą w papierowych ekologicznych torebkach lub dużych torbach materiałowych. Zwyczaj ten przyjął się i udaje się go egzekwować. Woreczki foliowe nawet w sklepach zdarzają się sporadycznie, widziałem chyba tylko pakowane w nich mleko.
– A jaka jest kuchnia afrykańska?
– W Ruandzie byłem zachwycony mnogością produktów. Szczególnie dla mnie, wegetarianina, kraj ten był kulinarnym rajem. W Mauretanii natomiast trudno było nawet o dobrą butelkowaną wodę do picia. Dieta oparta jest głównie na ryżu czy kus kusie czasem z mięsem kozim lub wielbłądzim. W Ruandzie natomiast kusiły soczyste dojrzałe ananasy, przepyszne wielgachne awokado, a poza tym marakuje, śliwki japońskie i całego bogactwo również tego, co znamy z naszych szerokości geograficznych. Ponieważ jest tam gorąco i wilgotno, zbiory są czasem nawet dwa razy w roku. Czułem się tam idealnie, bo było również tanio. W miejscowej kuchni dominują warzywa strączkowe oraz specjalne zielone banany zastępujące nasze ziemniaki. Mało spożywa się natomiast mięsa, a wędlin prawie w ogóle nie widać. Pyszne są też zupy – np. takie kremy bananowo-orzechowe, co za niebywałe doznanie!
– Swymi wrażeniami z licznych wojaży potrafi pan dzielić się z innymi.
– Podróże są dla mnie ważne, bardzo je lubię i z nich od jakiegoś czasu żyję. Przygotowałem kilka prezentacji multimedialnych (slajdowisk) i kilka wystaw, które pokazuję jeżdżąc po całej Polsce – w grudniu występowałem np. w Czechowicach-Dziedzicach, Praszce, Krynicy, Nowym Sączu. Napisałem też książkę „Świat na wyciągnięcie ręki”, a obecnie piszę drugą pt. „Afrykański rytm”.
Pierwsza z książek opisuje w bardzo charakterystyczny sposób moje wyprawy europejskie i bliskowschodnie. Długo rodził się pomysł jej napisania. Robiłem notatki z podróży na bieżąco, nie był to jednak nigdy nudny, techniczno-przewodnikowy zapis, a raczej adnotacje ku refleksji z zauroczenia drobiazgami. Zapisywałem żartobliwe odmienności, pokazywałem codzienność niskobudżetowego podróżowania, doświadczenie drogi. Później po powrocie był długi czas „dopieszczania” tego tekstu. Przykładam dużą wagę do tego, jak tę rzeczywistość opisuję.
Wydaniu towarzyszyły perturbacje z wydawnictwami. Zbuntowałem się w końcu. Uznałem, że muszę mieć wpływ na swą książkę pod względem treści, jak i jej szaty graficznej. Co więcej, miałem otrzymywać dosłownie groszowe tantiemy. I choć jestem początkującym autorem, przeczekałem rok, zaryzykowałem i wydałem ją za własne pieniądze.
Ewa Osiecka
Najnowsze komentarze