Zafascynowana losami powojennych nauczycieli
Spełniła się jako mama – sama wychowująca syna, nauczycielka – w pełni oddająca się swojej zawodowej profesji i córka – do końca opiekująca się ukochanymi rodzicami. W końcu znalazła czas na rozwiązanie nurtujących ją problemów, którym poświęciła zarówno swą pracę doktorską, jak i czekającą już tylko na ocenę recenzenta – książkę.
Janina Konopnicka nie jest rodowitą raciborzanką, zżyła się jednak z miastem i może właśnie dlatego potrafi bardziej wnikliwie przyglądać się losom mieszkających tu ludzi. – Kocham Racibórz, tu wychowałam się, mam wśród miejscowych wielu przyjaciół i nie wyobrażam sobie, że mogłabym gdzieś indziej zapuścić korzenie – mówi z przekonaniem.
Do Raciborza przyjechała wraz z rodzicami w 1956 r. z Jarosławia k. Przemyśla. Aby poznać losy swej rodziny zorganizowała nawet spotkanie wywodzącego się Kijowszczyzny rodu Konopnickich, któremu początek dali hrabianka Witosława z domu Kuczewska i szlachcic Leopold Konopnicki.
W pamięci pani Janiny pozostał przede wszystkim przystojny i zawsze elegancji dziadek Kazimierz, który imponował jej swą wiedzą. Znał sześć języków. Zawstydzał wnuczkę swą doskonałą francuszczyzną.
– Dziadek studiował prawo na carskim uniwersytecie kijowskim. W powojennej Polsce był prześladowany, a nawet chciano dziadków wywieść na Sybir. Ponieważ był niezwykle honorowym człowiekiem nie poddawał się represjom i naciskom wybierając biedniejsze życie. Pod względem charakteru najbardziej podobny był do niego mój ojciec – wspomina pani Janina Konopnicka.
Celem podróży – Racibórz
Z Jarosławia państwo Konopniccy przeprowadzili się do Korczyny nieopodal Krosna, gdzie ojciec pani Janiny Leon był prezesem dużej spółdzielni meblarskiej. Czuli się tam jednak bardzo samotni, ponieważ nakaz pracy rzucił ich daleko od rodziny, która wyjechała na Śląsk.
– Po wojnie dziadkowie zamieszkali w Gliwicach, a rodzeństwo ojca w Raciborzu. Chcąc być razem przyjechaliśmy tutaj. Miałam wtedy sześć lat i pamiętam zniszczone miasto, bardzo czyste drewniane podłogi naszego mieszkania przy ul. Stalmacha i wspaniałych ludzi, z którymi żyliśmy w przyjaźni. Szczególną sympatię zjednała sobie mama, która była bardzo gościnna – wspomina pani Janina.
Pod koniec lat 60. wraz z rodzicami przeprowadziła się na Ostróg.
– Początkowo nie chciałam tam mieszkać. Na ulicy stały starsze panie w śląskich „mazelonkach” i rozmawiały po niemiecku. Nic nie rozumiałam. Byłam przerażona i zastanawiałam się, dlaczego rodzice chcą w tej dzielnicy zamieszkać – opowiada o swych pierwszych wrażeniach.
Państwo Konopniccy zaadaptowali się w nowym otoczeniu, a miejscowi szybko ich zaakceptowali, pomimo że czasem zaskakiwani byli nawykami przybyszów. – Jako pierwsi wywiesiliśmy na Cygarowej flagę polską, która jednak zniknęła z naszego domu. Na kartce ktoś napisał: „Wojsko polskie nie potrafi upilnować flagi”, nawiązując chyba do faktu, że mój brat był wtenczas w szkole oficerskiej. W kolejnych latach inni mieszkańcy wywiesili również flagę i tak to się toczyło. Dobrze nam się mieszkało w tym środowisku – mówi Janina Konopnicka.
Kochała szkołę
W rodzie Konopnickich dominowali prawnicy, chemicy, matematycy, lekarze. Pani Janina jednak od dziecka chciała być nauczycielką. Pamięta, że już jako pięciolatka ciągle kogoś uczyła. Ten nawyk pozostał jej na całe życia. Przez 12 lat pracowała w Szkole Podstawowej nr 2 na Płoni.
– Kochałam tę szkołę, wprowadziłam harcerstwo, organizowałam kolonie i obozy. Bardzo dobrze się tam czułam, był to najpiękniejszy okres w moim życiu – mówi o swym zaangażowaniu.
Po latach, na jednym ze spotkań klasowych uczniowie „Dwójki” wspominali, jak zabierała ich do domu i uczyła piec ciasto, rozmawiać przez telefon, a nawet jak trzymać kwiaty czy jeść nożem i widelcem. Uczyła tradycji świątecznych pokazując je w różnych kulturach i środowiskach. Pracowała też krótko w Szkole Podstawowej nr 1, a później jako wizytator wydziału oświaty. Szczególnie mile wspomina czas spędzony w Domu Studenta Studium Nauczycielskiego i Kolegium Nauczycielskiego, gdzie przez 15 lat była kierownikiem. Jednocześnie wykładając na uczelni metodykę nauczania początkowego, pedagogikę, harcerstwo, a później również komunikację społeczno-pedagogiczną.
– Nie sądziłam, że praca z młodzieżą może być tak wspaniała. Studenci dodawali mi energii i choć czasem rozrabiali, bardzo ich lubiłam – mówi.
Za swoją pracę otrzymała nagrody ministra i kuratora, dyrektora, jednak najważniejszym wyróżnieniem był Medal Komisji Edukacji Narodowej, gdyż przede wszystkim honorował ją jako nauczyciela. Nauczając dawała z siebie bardzo dużo, dlatego nic jej tak nie dowartościowywało, jak dobre opinie studentów.
– Niczego nie odkładałam na potem, załatwiałam wszystkie sprawy od ręki, w przekonaniu, że ludziom trzeba pomagać. Dlatego trudno pogodzić mi się z nieżyczliwością teraz wśród ludzi, przykro patrzeć, jak często się wzajemnie krzywdzą – stwierdza pani Konopnicka.
Zainspirowana miastem wielu kultur
Pomimo swego nieśląskiego pochodzenia pani Janina nigdy nie zauważyła dzielących ją od miejscowej społeczności różnic. Sama próbowała też wczuwać się w sytuację ludzi – zarówno przyjezdnych, jak i autochtonów – zmuszonych odnaleźć się w nowej polskiej rzeczywistości.
– Zaczęło mnie zastanawiać, co jest tak niezwykłego w tym mieście, że ludzie umieją tu zgodnie żyć. Szczególnie, że położony na pograniczu kilku kultur Racibórz zamieszkiwali m.in. Białorusini, Litwini, Ukraińcy, Żydzi, Niemcy, Polacy i Ślązacy. Kto sprawia, że ludzie ci potrafią się wzajemnie zrozumieć? – zadawała sobie pytanie pani Konopnicka.
Odpowiedź znalazła w swoim zawodowym środowisku. Odkryła, że Racibórz miał po wojnie bardzo wykształconych nauczycieli, którzy rozumieli tragedię Ślązaków. Sami przechodzili drogę wojenną: kampanię wrześniową, tajne nauczanie, obozy, tułaczkę. Prawie wszyscy przybyli do Raciborza ze Wschodu, nieliczni pochodzili z terenów polskiego Śląska.
– Zaczęłam rozmawiać ze Ślązakami, z których większość pozytywnie wyrażała się o nauczycielach. Ponieważ znali oni język niemiecki, którego uczono np. we Lwowie, często pomagali miejscowym w rozwiązywaniu trudności w porozumiewaniu się, w załatwianiu spraw administracyjnych – wyjaśnia Pani Janina.
Aby poszerzyć o nich swą wiedzę sięgała do archiwum, czytała protokoły rad pedagogicznych i protokoły po kontroli z kuratorium. Okazało się, że kuratorium miało wielkie wymagania wobec nauczycieli, a przecież przyszło im pracować często w zniszczonych szkołach, bez szyb i podłóg, wody, ogrzewania czy sprzętu.
– Nauczyciele przyjeżdżali do Raciborza często z jedną walizeczką. Nierzadko byli to ludzie pochodzący ze szlachty, a przyszło im żyć w bardzo prymitywnych warunkach. Czasem nawet przez pół roku nie mogli sprowadzić rodziny, bo nie mieli gdzie. Spali na sienniku na ziemi, początkowo nawet nie dostawali pieniędzy – opowiada wzruszona ich losem.
Dlatego raciborzanie nierzadko pomagali swoim ulubionym pedagogom. W nauczycielskich pamiętnikach można przeczytać, że czasem ktoś podrzucił na parapet słoik z mlekiem, czy bochenek chleba. Do dziś jeden z nauczycieli nie wie, kto codziennie rano stawiał mu świeże kwiaty na oknie – relacjonuje te wspomnienia pani Janina.
Przejęta niezwykłymi historiami tych ludzi postanowiła pokazać ciężką pracę nauczycieli. Ich losy znalazły się najpierw w jej pracy doktorskiej, a aktualnie w książce „Szkoła i nauczyciel w środowisku miejscowym w latach 1945–1950 na przykładzie ziemi raciborskiej”. Pani Janina opisuje w niej historie i wielkość tych ludzi wraz z całym ich bagażem doświadczeń, który przywieźli do Raciborza. Książka, która wydana zostanie przez Państwową Wyższą Szkołę Zawodową, gotowa jest już od czerwca, a autorka cierpliwie czeka na ostatnią jej recenzję.
Ewa Osiecka
Najnowsze komentarze