środa, 20 listopada 2024

imieniny: Anatola, Rafała, Edmunda

RSS

Po prostu być

06.11.2012 00:00 red

„Posługiwanie osobom terminalnie chorym, umierającym bywa dla mnie nauką pokory wobec życia i doskonałym dopełnieniem mojego kapłaństwa”. Niedawno minęło 20 lat, od kiedy Domowe Hospicjum św. Józefa rozpoczęło swoją działalność, a wraz z nim ks. Henryk Wycisk. Dzieło hospicyjne jest alternatywą, a zarazem głosem sprzeciwu wobec eutanazji.

– Spotykamy się na początku listopada, a więc wtedy, gdy wspominamy naszych zmarłych. Na czym właściwie polega księdza posługa w domowym hospicjum?

– W hospicjum jestem od początku jego istnienia czyli od 1991 roku. Małżeństwo lekarzy Lucyna i Marek Rajczykowscy dali początek temu dziełu. Hospicjum to cały zespół fachowo przygotowanych ludzi, a także odpowiedni sprzęt, który instaluje się w domu, przy łóżku chorego, dla chorego. Leki i aparatura, która ma pomóc w uśmierzaniu głównie wszechogarniającego bólu. Nasze raciborskie hospicjum jako jedno z pierwszych w Polsce, włączyło się w ruch hospicyjny zainicjowany w latach 80-tych. Nasza posługa związana z obecnością w mieszkaniach terminalnie chorych zdaje egzamin. Rodzina, w której ktoś choruje śmiertelnie nierzadko bywa przerażona i często bezradna w takiej sytuacji. Tej rodzinie pomaga się oswoić z zaistniałą sytuacją, a także przyucza do podstawowych czynności pielęgnacyjnych. Rozeznaje się też jednocześnie kondycję duchową chorego. Czy rzeczywiście chce i potrzebuje pomocy duszpastersko-religijnej. Ktoś latami nie przyjmował sakramentów i nieraz powoli decyduje. Mamy dziesiątki takich nawróceń. Niestety, nie każdy zdążył pomimo chęci. Rodzina też czasem sztucznie chce ukryć prawdę, odwleka przybycie kapłana, bo ludziom kojarzy się to z definitywnym końcem. Jednak śmiem twierdzić, że gdyby nie moja posługa hospicyjna, wielu ludzi odeszłoby bez tych świętych czynności jak spowiedź, namaszczenie, komunia św. Pielęgniarki w hospicjum rozeznają także sytuację duchową chorego. Nie pojawiam się zazwyczaj od razu z komunią św., następuje to raczej stopniowo i spokojnie. Pomagamy wszystkim potrzebującym niezależnie od ich nastawienia religijnego do życia. Każdy chory mieszka w konkretnej parafii i jest objęty opieką swoich duszpasterzy, a ja jako duszpasterz hospicjum, zachęcam też do kontaktu z parafią. Nieraz zgłaszam też taką osobę w jej parafii.

– Jak sobie ksiądz radzi psychicznie, duchowo po tylu latach spotykania cierpiących ludzi, śmierci?

– Ja sam nie wiem. Gdyby nie Jezus, nie dałbym z pewnością rady. Trzeba dużo osobistej więzi z Jezusem. Trzyma mnie świadomość, że to są ostatnie chwile tego człowieka, do którego idę. Pan Bóg akurat postawił mi ludzi hospicjum na drodze mojego życia. Odczytałem to tak, że jest to moje powołanie w kapłaństwie, iść do tych ludzi, być z nimi. Trwać. Człowiekowi trzeba dać nadzieję, ale nie w takim potocznym sformułowaniu „nie martw się, wszystko będzie dobrze”. Nie mogę grać, nie mogę udawać. Nie jesteśmy po to, by oszukiwać, że ktoś wyzdrowieje. Jestem po to, by „po Bożemu” powiedzieć prawdę. Chory też sam może po swojemu próbować wiązać to z Jezusem. W moim „wędrowaniu po domach” jako kapłan hospicyjny doświadczam ciągłej konfrontacji mojej wiary z  chorobą i śmiercią. Moja wiara nie jest tylko „na wynos”. I dlatego próbuję się ciągle na nowo w niej odnaleźć. Czuję się blisko Boga, gdy mogę być z odchodzącym człowiekiem. Każde spotkanie jest inne i są to dla mnie małe rekolekcje. W takich sytuacjach dopiero widzę, czym jest miłosierdzie Boga i tego miłosierdzia doświadczam. Pan Bóg mnie na to przygotował dużo wcześniej, kiedy mogłem towarzyszyć mojej siostrze w chorobie i umieraniu. Cierpiała na nowotwór, miała 34 lata, kiedy opuściła męża i trójkę dzieci… Widziałem to potworne cierpienie. Nie zapomnę do końca życia jej wyniszczonego organizmu. Z perspektywy czasu widzę, że to był początek mojej drogi, tej drogi, którą teraz idę od przeszło 20 lat.

– Śmierć bywa uwolnieniem od cierpienia, czy chorzy są świadomi jej nieuchronności i boją się?

– Bywa, że umierający człowiek mówi „nie” dla ostatniej posługi kapłana, ponieważ nie ma do końca świadomości śmierci. Wie, że jest nieuleczalnie chory, ale wciąż kurczowo trzyma się życia. Bywa nierzadko i tak, że ktoś przyjmuje tę prawdę spokojnie i bardzo świadomie. Godzi się ze swoją sytuacją i dojrzale podchodzi do ostatnich chwil swojego życia. Każdy z nas wie, że umrze. Ale kiedy to właśnie się dzieje, kiedy stajemy ze śmiercią twarzą w twarz, wtedy nie chcemy umierać, instynktownie bronimy się, stawiamy opór.

– Zastanawia mnie, że ludzie wierzący nie potrafią się zmierzyć z cierpieniem, chorobą, śmiercią bliskich.

– Wszystko zależy od wiary. Dzisiaj często się zdarza, że ludzie praktykują, ale są bardzo w wierze zagubieni. Nie znają podstawowych zasad wiary, prawd wiary. Nie znają osoby Jezusa Chrystusa, Jego życia, tego, co robił i robi dzisiaj dla tych, którzy są z Nim w osobistej relacji. To jest sedno problemu. Dla wielu ludzi religijność to spełnianie pewnego zakresu obowiązków: niedzielna msza św., spowiedź na Wielkanoc, „paciorek”, ale brakuje takiej potrzeby ducha, potrzeby serca, by wejść w osobisty kontakt z Jezusem. Mówi się dzisiaj o Nowej Ewangelizacji, żeby szukać w życiu żywego Chrystusa. Większość edukację religijną kończyło na przygotowaniu do I Komunii czy do bierzmowania. Mechaniczna nauka formułek, z której po czasie niewiele zostaje. W domu brakuje zainteresowania się sprawami religii czy Kościoła. Rodzice uważają, że ksiądz jest od tego, by powiedzieć o tym, że taka jest też rola religii w szkole. Ciężka choroba jest na pewno dla człowieka wierzącego egzaminem wiary. Wszystko jest pięknie, dopóki nie znajdzie się w sytuacji granicznej, ekstremalnej, a choroba nowotworowa na pewno taką sytuacją jest. Wydaje mi się, że człowiek  głęboko wierzący, mający osobistą relację z Bogiem także w chwilach prawdziwego życiowego sukcesu i powodzenia, kiedy dotknie go taki dramat choroby, po pierwszym załamaniu, w końcu będzie szukał w tym odniesień do Boga. Zwłaszcza w szukaniu odpowiedzi na pytanie: dlaczego ja?

– Chciałabym, żeby odniósł się ksiądz do dwóch znanych i powtarzanych często myśli na temat cierpienia. Czy są nadal aktualne i co oznaczają? Pierwsze: „Każdy ma taki krzyż, jaki potrafi unieść” i drugie „cierpienie uszlachetnia”.

– Pierwsze to wynik prostej wiary ludzi, oddanych Bogu, którzy potrafią sobie cierpienie wytłumaczyć takim zdaniem, potrafią się odnaleźć w tym, co ich spotyka. Osobista wiara wyrażona w tym zdaniu jest mechanizmem obronnym nieraz, kiedy przychodzi jakieś trudne doświadczenie, choroby czy śmierci. Jeżeli chodzi o drugie zdanie, to cierpienia uszlachetnia szlachetnego, ale przeciętnego nie. Uszlachetni wierzącego, czyli jeżeli jestem z Bogiem blisko to uczestniczę w tym, kim On jest, nabieram z Jego ducha. Uszlachetnia też i w tym sensie, że nie narzekam, nie zazdroszczę nikomu zdrowia, nie staję się szorstki, nie mam do nikogo pretensji. Zachowuję postawę godną człowieka.

– Jak ksiądz to wszystko potrafi pogodzić? Bolesław to kilkanaście kilometrów od Raciborza. Jak wiadomo porusza się ksiądz głównie na rowerze. Oprócz parafii i hospicjum posługuje ksiądz także w naszym szpitalu przy ul. Gamowskiej? Czy księdza doba ma więcej niż 24 godziny?

– Tak, kocham rower – to moja prawdziwa pasja. Kolarstwo było zawsze moją miłością. Nawet parę razy ścigałem się amatorsko na „stare lata”. Kiedy przychodzi jesień, przesiadam się do autobusu PKS, bo zbyt trudne warunki panują by się bezpiecznie poruszać rowerem. Ludzie też życzliwie podwiozą. Wcześniej byłem proboszczem na Ocicach, ale to duża parafia dlatego tu na wsi, mam więcej możliwości, aby bardziej oddać się posłudze chorym. Również w szpitalu dość regularnie zastępuję czasem ks. Ireneusza – stałego kapelana szpitala. Teraz czuję się na swoim miejscu. Może to trochę staroświeckie, ale dziękuję Bogu, że mogę pozwolić sobie na „komfort” nieposiadania samochodu i komputera. W tej sytuacji korzystam nieraz z pomocy osób, którym nie są obce techniczne udogodnienia. Chciałbym jeszcze opowiedzieć o spotkaniach, które organizujemy dla rodzin osieroconych, z których odeszli nasi podopieczni. Przyjęło się, że robimy je w Domu św. Notburgii na placu Jagiełły. Zawsze jest msza św. w intencjach związanych z działalnością hospicjum, poprzedzona krótkim, fachowym słowem naszej pani psycholog. A potem spotykamy się przy stole. Spotkania te odbywają się 4, 5 razy w roku i  przyjeżdża na nie od 40 do 60 osób. Dzielą się bólem, rozmawiają, bo wszystkich łączy to samo. Ten ból musi być przeżyty,  musi mieć swój czas, trzeba pozwolić sobie na łzy. Jestem, jeszcze raz to podkreślę, po to, by z tymi ludźmi współprzeżywać odchodzenie. Jest to niesamowite dla mnie, jako księdza przeżycie, bo z jednej strony widzę ogromny ból, a z drugiej mogę dać nadzieję zakorzenioną w Bogu. Jakież dramatyczne musi być umieranie osoby niewierzącej…

Rozmawiała Aleksandra Zimoń-Wielocha

  • Numer: 45 (1069)
  • Data wydania: 06.11.12