środa, 20 listopada 2024

imieniny: Anatola, Rafała, Edmunda

RSS

Z wyboru polonistka z nakazu – raciborzanka

07.08.2012 00:00 red

Malowniczy domek pośród drzew, położony na wzgórzu barokowy kościółek, to obrazy z dzieciństwa, do których wraca wspomnieniami Katarzyna Dziekan – znana wielu pokoleniom młodzieży polonistka II Liceum Ogólnokształcącego w Raciborzu.

Utrwalone na płótnach przez ukraińskiego „chudożnika” zajmują w jej domu szczególne miejsce, tuż obok lwowskich kościołów Benedyktynów oraz Jezuitów. A wśród nich herb Raciborza, w tym mieście przecież pani profesor spędziła sporą część swego dorosłego, zawodowego życia.

Do Lwowa, a w szczególności do rodzinnej Nawarii wraca chętnie i często, miała przecież już prawie 16 lat, gdy opuszczała wraz z rodzicami swój dom. Dziś mieszkają tam ludzie z Bieszczad, którzy zawsze bardzo gościnnie ją przyjmują.

W drodze do nowego domu

Jak wspomina pani Katarzyna, było ich dziewięcioro, ona jest ta „środkowa”, bo miała o 17 lat starszego brata i o 10 lat młodszą siostrę. Dziś żyją jeszcze jej dwie siostry. Rodzina Gołębiewiczów zdecydowała się na przyjazd do Polski w 1946 r. w ramach repatriacji. Doskonale pamięta drogę, którą musieli przebyć, by ostatecznie osiąść w okolicach Wrocławia.

– Gdy niektórzy, z przymrużeniem oka oglądają „Samych swoich”, mnie przypomina się nasz własny transport, który wyglądał, tak jak w filmie. W bydlęcych wagonach załadowanych sprzętem domowym jechaliśmy dwa tygodnie. W ramach normalnej repatriacji można było zabrać meble, bydło, a nawet wozy. W wagonie załadowanym więc skrzyniami i workami ze zbożem jechaliśmy we trzy rodziny. Był marzec, zimno, trzeba było jakoś przetrwać tę podróż bez rozbierania się, myjąc się oszczędnie. Patrząc z pociągu na ludzi siedzących w swych domach, przy lampach ogarniała nas wielka zazdrość – wspomina pani profesor.

Jak przypomina sobie, początkowo wozili ich do różnych miejscowości, np. do Krzystkowic nad Bobrem. Oni jednak chcieli pod Wrocław, tam gdzie pojechały ich pierwsze transporty, tam, gdzie był ich ksiądz.

Myśl o powrocie głęboko tkwiąca w świadomości ojca pani Katarzyny oraz obawa o stałość polskiej granicy zachodniej sprawiły, że zdecydowali się pozostać po prawej stronie Odry. Przez rok mieszkali koło Nowej Soli. Pani Katarzyna poszła do szkoły we Wrocławiu, gdzie przebywał już najstarszy brat. Naukę rozpoczęła od trzeciej klasy gimnazjalnej, gdyż zaliczono jej rok tajnego gimnazjum oraz sowiecką szóstą klasę, którą ukończyła w Nawarii.

Przywykła do architektury Lwowa, Wrocław z 1946 r. wydawał się jej pusty, zniszczony, wręcz przerażający. Brakowało jej pięknych lwowskich balkonów i barokowych kościołów, które zastąpiły surowe gotyckie świątynie Wrocławia. Zatęskniła za zabytkowym, bogatym w złocenia kościółkiem w Nawarii, którego architektem był słynny lwowianin Bernard Meretyn.

Czas nauki, czas wojny

W jej domu mówiło się zawsze po polsku. W szkole bywało różnie. Przed wojną ukończyła dwie klasy, pierwszą wyłącznie w języku polskim, drugą już z dodatkowym – ukraińskim. Podczas okupacji sowieckiej oraz niemieckiej język ukraiński był nauczany, choć obowiązującym był zawsze polski. W 1940 r. próbowano wprowadzić jako wykładowy język ukraiński. Ponieważ jednak w prawie 30-osobowej klasie pani Katarzyny były tylko dwie Ukrainki i pięcioro Żydów, rodzice w głosowaniu zdecydowali, aby lekcje były po polsku.

– Wśród moich koleżanek były Ukrainki i Żydówki. Gdy więc mówi się o zagładzie Żydów, to przypomina mi się moja serdeczna przyjaciółka Ućka. Dzięki niej poznałam wiele żydowskich obyczajów. Ojciec Ućki należał do gminy żydowskiej, rodzina była więc bardzo ortodoksyjna. Przed wojną, ze względu na szabas, dzieci żydowskie nie chodziły do szkoły w soboty, może za wyjątkiem kilku uczniów starszych klasach, którzy przychodzili np. na lekcje matematyki. Obowiązkowo jednak bez zeszytów. Pamiętam, że gdy sowieci wprowadzili przymus sobotnich zajęć dla wszystkich dzieci, Ućka dopytywała o inną Żydówkę, Haję czy była w szkole i czy pisała. Początkowo zdziwiona moją pozytywną odpowiedzią, potem również sama przychodziła na lekcje w sobotę i pisała – wspomina pani Katarzyna.

Inne zwyczaje były natomiast skrupulatnie przestrzegane. Gdy w pewien piątek pani Katarzyna pożyczyła Ućce 20 kopiejek musiała czekać po lekcjach na zwrot długu, ponieważ młodej Żydówce nie wolno było w szabas nosić pieniędzy.

Z okrucieństwem wojny zetknęła się w 1941 r. gdy przyszli Niemcy. Żadna z jej przyjaciółek tej okupacji nie przeżyła.

Z Nawarii na Śląsk

Katarzyna Dziekan po ukończeniu Wyższej Szkoły Pedagogicznej we Wrocławiu trafiła do Raciborza z nakazu pracy. Rozpoczęła ją w jedenastolatce, która mieściła się na ul. Stalina, a więc w dzisiejszej Szkole Podstawowej nr 4 przy ul. Wojska Polskiego. Uczęszczały do niej wyłącznie dziewczęta, gdyż szkoła męska mieściła się przy ul. Kasprowicza.

W 1955 r. do budynku byłej szkoły jedenastoklasowej, przeprowadzono „czwórkę”, a żeńską jedenastolatkę przeniesiono do budynku obecnego II Liceum Ogólnokształcącego. Od tego czasu było to liceum koedukacyjne. W 1962 r. Katarzyna Dziekan uzyskała tytuł magistra filologii na Uniwersytecie Wrocławskim, a tematem jej pracy była „Ziemia Raciborska w literaturze polskiej”.

Pani profesor z nostalgią wraca do czasów pracy w szkole, w której odnajdowała się przez 33 lata. Z wielką życzliwością wspomina ją też kilka pokoleń młodzieży. Uczniów zaś miała sporo, ponieważ do matury doprowadziła ponad 30 klas. Niezwykłe jest to, że wielu swych wychowanków wymienia z imienia i nazwiska, choć twierdzi, że w pamięć zapadli jej uczniowie wybitni lub ci, którzy coś w szkole przeskrobali.

Powroty do Lwowa

Zamiłowanie pani profesor do podróżowania przekładało się na częste wyjazdy w ulubione miejsca. Zwykle raz w roku wyjeżdżała do Lwowa. Po raz pierwszy od czasu przyjazdu do Polski była tam jednak dopiero w 1979 r. Przedtem bardzo trudno było wyjechać na Wschód. Jak twierdzi, w tym roku we Lwowie była już chyba ostatni raz.

Pożegnanie ze szkołą

Po przejściu na emeryturę 1986 r. pani profesor pracowała jeszcze trochę dorywczo. Liczyła, że będzie miała jedną lub dwie klasy w II LO, takiej szansy nie dał jej jednak ówczesny dyrektor. Pół etatu otrzymała natomiast w I LO, zajęcia prowadziła też w „ekonomiku” i Zasadniczej Szkole Zawodowej przy ul. Ogrodowej.

– Z nauczycielstwa wyleczyły mnie zajęcia w szkole zawodowej, która mieściła się w budynku byłego Medyka na Ostrogu. To była zupełnie inna młodzież. Kiedy ukończyłam więc 61 lat dojrzałam do emerytury – mówi Katarzyna Dziekan.

Ewa Osiecka

  • Numer: 32 (1056)
  • Data wydania: 07.08.12